wtorek, 21 stycznia 2014

Falenica vol. 3 i inne takie

Czasu jak na lekarstwo. Ale już robię mały update. Biegam, ale co to za bieganie w niedoczasie? Jak uda się zrobić trzy treningi tygodniowo to jestem z siebie dumny. Chciałbym cztery. Ale ciągle coś - a to wyjazd, a to niepogoda, a to zwykłe lenistwo, coś i już. Ale od początku, to znaczy od ostatniej Falenicy.

Rzeczą pocieszająco jest to, że ciągle odnotowuję niewielki acz stopniowy progres. Nie inaczej było podczas 3. rundy zimowych biegów górskich w Falenicy (11 01 2014). Wprawdzie aura wówczas panująca po raz kolejny nie potwierdziła charakteru biegu, ale nie umniejszyło to jego atrakcyjności i popularności. Na starcie miała stanąć po raz kolejny rekordowa liczba śmiałków, a główny bieg na 10 km ukończyło 600 biegaczy. Ja ponownie startowałem w pierwszej - najszybszej grupie. Na początku biegu tłum większy niż podczas 2 pierwszych startów. Nie wiem skąd Ci ludzie się wysypali przede mną, bo wydawało mi się, że stałem w miarę dobrym strategicznie miejscu. Wyglądało to jak nieodgwizdany false start na 100 m. Przetrwałem w tym tłumie obcego mi tempa na pierwszym podbiegu i pierwszym zbiegu, ale na drugim podbiegu postanowiłem odszukać własnego rytmu, co tak jak poprzednim razem przypłaciłem szybką utratą sił. Ale przekonać miałem się o tym dopiero później. Na pierwszym okrążeniu nakręciłem dobre 14:50. Z jednej strony podjarałem się tym bo chciałem zejść poniżej 45 minut, z drugiej ciśniecie na urwanie kilku sekund z tego czasu na drugim kółku dało efekt wprost odwrotny do zamierzanego. Drugie kółko pokonałem o 30 sekund wolniej niż pierwsze (15:20). Ostatnie kółko było ciut szybsze od środkowego (15:15), ale o niebo gorsze od tego, co planowałem wykonać. Ostatecznie z czasem 45:25 zająłem 140 miejsce, wciąż pierwszy kwartyl :) Było to zarazem o około 30 sekund szybciej niż poprzednim razem. 
Ostatni podbieg przed finiszem, fot. maratonczyk.pl
W tygodniu między Falenicą a Chomiczówką wykonałem (we wtorek rano) 12 km BNP  i (w sobotę) 13 km OWB1 powiązanego z odbiorem pakietu startowego. Od wtorku do piątku przebywałem na delegacji w Hadze i nie wiadomo skąd ubzdurałem sobie, że nie będzie tam ani czasu ani miejsc do biegania. Przekonywałem się w myślach, że nie znam miasta, że będzie ciemno, deszczowo itd. Mimo długiego wahania nie zabrałem butów i stroju. Żałowałem już we wtorek wieczorem, gdy okazało się, że hotel jest 50m od długiej nadmorskiej promenady z setkami biegaczy i niemal całkowitym brakiem turystów. Plułem sobie w brodę jeszcze następne 2 dni widząc mijających mnie, uśmiechniętych pomimo złej aury biegaczy. Biegli pojedynczo i w grupkach, młodzi i ciut starsi, kobiety i mężczyźni. Biegły ich dziesiątki, setki, mnóstwo. Nieporównywalnie więcej niż w Warszawie. Umówiłem się z sobą, że następnym razem nie popełnię już takiego faux pas.

Jest coś jeszcze o czym zdaje się wcześniej nie wspominałem. Nie boli. Już w ogóle nie boli, przestało. Biegnę i nie martwię się o biodro. Powoli głowa uwalnia się od niekomfortowych myśli, zmartwień, obaw i lęków. Nie ma jęków, grymasów na twarzy, przeklinania pod nosem. Już przestaję myśleć o tym, że się spieprzy, że runie, że skończy się jak wtedy. Napawam się swobodą myśli i czerpię z biegania to co najprzyjemniejsze. Nie inaczej było podczas 31 Biegu Chomiczówki. Ale o tym za moment.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz