czwartek, 26 września 2013

Klin klinem

Klin klinem, usłyszałem niegdyś od kolegi jako remedium na moje nieudolne utykanie po zakrapianym weekendzie. Dlaczego teraz nie spróbować, pomyślałem? Wprawdzie przyczyny utykania były nieco inne, wtedy nadmiar alkoholu, teraz nadmiar biegania, paradoksalnie objawy podobne. Klinem okazały się być zajęcia z CrossFitu na warszawskich Polach Mokotowskich. Dopiero po poniedziałkowym intensywnym treningu siłowym zacząłem chodzić jak ta ostatnia, najbardziej po prawej stronie postać z ilustracji przedstawiającej ewolucję człowieka.

Niedługo później miało się okazać, że cała ta terapia bokiem mi wyjdzie. Powrót infekcji. Katarek, kaszelek, wizyta u herr doktora i L4 do niedzieli. Zwolnienia nie przyjąłem, bo to przecież tak trochę głupio być na zwolnieniu i biegać, co nie? To, że wrócę do treningów prędzej czy później było bardziej niż pewne. A mnie zależało, żeby to było prędzej. Po tym, jak od kolejnego [prywatnego] lekarza usłyszałem, że mam się [o zgrozo] leczyć rutinoscorbinem i leżeć w łóżku, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i zawrzeć ponownie układ z infekcją. Wszak w niedzielę już raz infekcja poszła na kompromis i pozwoliła pobiec. Tym razem ustaliliśmy, że jednego dnia będziemy leżeć w łóżku, drugiego pobiegamy. Ostrożnie, powoli - żadne tam sprinty na dzień dobry. I tak zrobiliśmy.

Dziś po raz pierwszy od półmaratonu wyszedłem na lekki rozruch. Mimo, że nie powinienem. Mimo, że nie sprzyjało zdrowie ani pogoda. Biegłem lekko i spokojnie, mając w głowie te wszystkie niesprzyjające znaki na niebie.

"Spojrzałem w to niebo, zastanawiając się, czy znajdę tam zmiłowanie, ale nie znalazłem. Widziałem tylko obojętne jesienne chmury płynące nad Warszawą. Nie miały mi nic do powiedzenia. Chmury zawsze są małomówne. Prawdopodobnie nie powinienem był patrzeć na nie z nadzieją. Zamiast tego powinienem był spoglądać na siebie. Zajrzeć do swojego wnętrza. Przypomina to wpatrywanie się w głąb studni. Widać tam jakieś zmiłowanie? Nie. Jedyne, co widzę, to moja własna natura. Moja własna, odrębna, uparta, bezkompromisowa, często samolubna natura, która wciąż w siebie wątpi, a gdy pojawiają się trudności, próbuje odnaleźć w nich coś choć trochę zabawnego. Niosę tę swoją naturę jak starą sportową torbę i idę przed siebie długą drogą. Nie niosę jej dlatego, że mi się podoba. Jak na to, co ma w środku, jest zbyt ciężka i raczej niezbyt ładna. Ale nie miałem nic innego, żeby ze sobą wziąć. No i oczywiście czuję do niej pewnego rodzaju przywiązanie."

W tym jakże refleksyjnym nastroju udało mi się pokonać 9 km, w tempie 6 min/km. Spokojny, jednostajny rozruch. Ufam, że ten lekki rozruch stworzy mi bazę do planowanych treningów szybkościowych. Do powrotu do Biegania przez wielkie "B" i przygotowania formy na kolejne wyzwania. Chciałbym wziąć rewanż na półmaratonie, tym razem w pełni zdrowia. Bo mimo, że jak na debiut poszło mi całkiem nieźle, to finisz jest do zdecydowanej poprawy. Żadnemu biegaczowi nie życzę kończyć biegu z brakiem sił. Na miękkich nogach. Na odwodnieniu. Na fizycznej beznadziei. Gdzie jedynie upór i olbrzymia determinacja niemiłosiernie pchają do przodu i pozwalają ukończyć ten katorżniczy bieg. Niekoniecznie jest to dobre. Trzeba było odpuścić, zejść z trasy. Ale z własną naturą nie wygram. Natura upartego, bezkompromisowego, samolubnego biegacza będzie go nieść do przodu za wszelką cenę. Tylko wzmożony trening uchroni mnie przed kolejnymi takimi implikacjami, jakie przeżywałem w niedzielę.

A więc do dzieła - jutro na bieżnię !


niedziela, 22 września 2013

Głupota goni głupotę

Głupotą było pomyśleć, że mogłem dziś stanąć na starcie XXXII Łowickiego Półmaratonu Jesieni o Puchar Burmistrza Miasta Łowicza. Czym jak nie głupotą do potęgi nieskończonej jest fakt, że stanąłem na starcie, pobiegłem i skończyłem ten bieg?
Po odbiorze pakietu startowego, godzina przed biegiem
Pakiet startowy był skromny, zaledwie numer i czip. Odbiór pakietów odbywał się w hali OSiR i był sprawnie zorganizowany. Start natomiast opóźnił się o 10 minut. Nie trzeba tłumaczyć, czym jest 10 minut bezruchu dla rozgrzanego ciała biegacza, oczekującego zawsze z dreszczykiem emocji na ten moment, kiedy cała kolumnada ruszy. Przemówień było zbyt dużo. Przemawiał organizator, burmistrz, sędzia. Wiadomo, są to ludzie, którzy jak dorwą się do mikrofonu to trudno im go odebrać. Ku zaskoczeniu wielu biegaczy, na starcie honorowym biegu stanęli 4-krotny mistrz olimpijski w chodzie na 50 i 20 km, Robert Korzeniowski oraz europoseł urodzony w Łowiczu, Wojciech Olejniczak. Tego ostatniego miałem sposobność oglądać 3 tygodnie wcześniej na Pepsi Arenie w meczu piłkarskim Politycy kontra Gwiazdy TVN. Ogólnie wiadomym jest, że polityk SLD jest aktywnym sportowcem-bieganie, triatlon, piłka nożna, ale po boisku wtedy ruszał się jak, za przeproszeniem, żelbetonowy kloc. Tym ciekawszy byłem jak poradzi sobie w półmaratonie. 

4te okrążenie, już opadam z sił i proszę kolegę o napój energetyczny. Niestety dostaję go dopiero okrążenie później.
Trasa półmaratonu wiodła ulicami Łowicza. Nie głównymi, czym byłem zawiedziony. Odwiedzałem Łowicz już 3 razy i nigdy nie byłem w tych miejscach co dzisiaj. Do pokonania mieliśmy 5 pętli po około 4 km każda. 

Ruszyłem w tempie 4.35 min/km. Już na drugim kilometrze pozwoliłem Panu europosłowi oglądać swoje plecy. Trasa nie była wymagająca, płaska jak Niderlandy, nudna. Za to wiało, zwłaszcza gdy przebiegaliśmy koło jakichś pól-musiały to być obrzeża Łowicza. Każde okrążenie kończyło się rundką na stadionie. Na trasie znajdowały się 3 punkty kontrolne - na 5, 10 i 15 km. Punktu kontrolnego na 5 kilometrze nie dostrzegłem. Do 10 kilometra dobiegłem w czasie 45.50. Czułem się wyśmienicie więc biegłem dalej. Do 15 kilometra dobiegłem po 1h i 09 min. Nic nie wróżyło tego, co miało się stać już niebawem. Po dobiegnięciu do stadionu czyli około 17 km poczułem szybki odpływ energii. Dostałem wtedy własny izotonik - miód, cytryna, sól. Ze stadionu na ostatnie okrążenie wybiegłem gdy zegar wskazywał 1h i 17 minut biegu. Jeżeli utrzymałbym tempo, to bieg skończyłby się przy 1h i 37 minut. Niestety w tym czasie walczyłem już tylko o przetrwanie. Na ostatnich 4 km nie miałem już energii. Tak szybko jak przyszła z EnergyPack'iem przed biegiem, tak samo szybko odeszła w trakcie biegu.  Męczyłem się i cierpiałem. Odganiałem od siebie myśli o przejściu do marszu. To przyspieszałem to zwalniałem. Modliłem się, żeby kryzys odszedł i pozwolił ukończyć bieg poniżej godziny czterdziestu. Dzieliłem trasę na kawałki - pobiegnę jeszcze do ronda, a później pomaszeruję. Biegłem. Pobiegnę jeszcze tym łukiem, a później pomaszeruję. Biegłem. Pobiegnę tę długą prostą, może w trakcie trochę pomaszeruję. Biegłem. I tak do stadionu pozostało już tylko około 500 metrów, a później już tylko 400 metrów po bieżni. Na tych 500 metrach też nie przeszedłem do marszu. Wbiegłem na stadion, tu przejść do marszu na oczach ludzi to byłby obciach. Więc ostatni raz zacisnąłem zęby, podniosłem głowę do góry, wypchnąłem pierś do przodu i biegłem dumnie. Przekroczyłem linię mety i nie upadłem. Zastopowałem czas. Jakaś Pani na mecie pokazała, że ten tu Pan z wąsem niczym Piłsudski to jest burmistrz tego miasta i żebym łaskawie podszedł do niego i przyjął od niego ten oto medal. Przyjąłem, chociaż niewiele kontaktowałem. Były gratulacje, był pewny uścisk dłoni burmistrza. Medal ładny, z pasiakami łowickimi. Jak na mleku Łowickie :) Ale bardziej interesowała mnie woda w tamtym czasie. Znalazłem, wziąłem od razu 2 kubki. Sprawdziłem czas. Własny pomiar wskazywał 1h 41 min 32 sek. Pomiar organizatora był o 13 sekund słabszy. Cieszę się, że ukończyłem ten debiutancki bieg i ani razu nie maszerowałem.Średnie tempo wyszło 4 min 49 sekund/kilometr. Zacne :)
Ostatnie metry biegu
To, co przeżywałem po biegu było jeszcze gorsze niż przeżycia podczas biegu. Byłem odwodniony więc wypiłem 2 litry wody. Potem 3-krotnie miałem odruchy wymiotne, o dziwo wszystko zostało na miejscu. Biegunka, dreszcze, gorączka, ogólne osłabienie, brak apetytu. Żołądek z wielką niechęcią przyjmował jedzenie. Teraz, w 8 godzin po biegu jest już w porządku.
Po biegu jeszcze nieświadom co zaraz będzie się działo...
 
Ale abstrahując od efektów ubocznych-szczęśliwy, że udało się ukończyć.
Co do otoczki biegu, to kibiców wzdłuż trasy było jak na lekarstwo. Podczas biegu w lesie w Warszawskim Wawrze było więcej krzykaczy niż dziś w Łowiczu. O pardon, na stadionie trochę było. Ale nie na ulicach... Być może pogoda odstraszyła. Było około 15 stopni, pochmurno, ale bezdeszczowo.
Lekka pronacja prawej stopy. Lewa jest neutralna.
Trasa była dobrze oznakowana, ale organizacja ruchu w trakcie zawodów była fatalna. Samochody jeździły w kolumnie między biegaczami. Jeden samochód wyprzedził mnie w odległości około 20 cm od mojego łokcia. Rozumiem zirytowanie miejscowych kierowców, ale na boga! taki event w tym mieście zdarza się raz do roku! Pachołki rozdzielające jezdnię znajdowały się tylko przy stadionie. Te niedogodności wynagrodził w 100% pakiet 'postartowy' nie powiem - całkiem nieskromny. Głównie były to przetwory z zakładu przetwórstwa Braci Urbanek oraz mleczne upominki ufundowane przez Okręgową Spółdzielnię Mleczarską. Był też posiłek regeneracyjny, były szatnie, był prysznic. 

A gdy wychodziłem z hali OSiR, wyniki były już wywieszone. Mój czas dał mi 114 miejsce w klasyfikacji open (103 wśród mężczyzn) na 299 zawodników. Robert Korzeniowski pobiegł fenomenalnie-jak na złotego medalistę olimpijskiego przystało. Zajął 22 miejsce z czasem 1.23.11. Ja o takim czasie mogę tylko pomarzyć. Wojciech Olejniczak przybiegł równo 10 minut po mnie. Z czasem 1.51.45 zajął 173 miejsce.

Ten bieg jest kolejnym, który nauczył mnie wielu rzeczy. Nauki te zachowam jednak dla siebie :) Przekonał mnie, że ból jest nieunikniony (pain is inevitable). Czy cierpiałem? Podczas biegu i po wydawało mi się, że tak. Później sobie uświadomiłem, że jak na moją niedługą jeszcze karierę biegacza amatora, nie mam punktu, a raczej biegu odniesienia. Cierpienie jest wyborem (suffering is optional) i dziś nie w pełni skorzystałem z tego wyboru. Jedynie go posmakowałem...




sobota, 21 września 2013

Dzień przed półmaratonem

Dziś już siódmy dzień bez biegania. Siódmy dzień uwięziony w czterech ścianach z kanapą i pilotem. Siódmy dzień charczę, kicham i prycham. A przecież miała być to tylko zwykła infekcja wirusowa, 2-3 dni w łóżku i po wszystkim. A jednak nie. Nie bez przyczyny mówi się, że leczony katar trwa tydzień, a nieleczony 7 dni. Tu statystyki nie poprawię. 

A jutro półmaraton w Łowiczu. Fizycznie czuję się dobrze... tylko nie biegałem od tygodnia. Jak to ma się do mojej formy? Na pokonanie 21 km w tempie zbliżonym do 4.30 min/km nie mam co liczyć. Optymizmem napawa jedynie fakt, że od 2 miesięcy przygotowuję się do tego startu. Układam strategię, rozpisuję przebieg, nastawiam na bieg. Trenowałem wybieganie, szybkość, siłę. W głowie pokonałem ten półmaraton wte i wewte już chyba z 500 razy. Trasa półmaratonu ma wieść ulicami Łowicza, 5 około 4-kilometrowych pętli z metą na stadionie. Start o 11.15. W obecnej sytuacji nie robię już planów czasowych. Teraz liczy się tylko to by przebiec, byle zaliczyć pierwszy półmaraton, byle nie pogorszyć stanu zdrowia.

Po półmaratonie mam silne postanowienie nadrobienia straconego czasu, przed kolejnymi startami. Kilometraż wrześniowy jest w opłakanym stanie. Licznik wskazuje zaledwie 58 kilometrów. W tym samym czasie w sierpniu miałem zaliczonych 197 tysiąc-metrowych jednostek długości. Owszem, w sierpniu nastawiałem się na wybiegania, we wrześniu na szybkości. W sierpniu był górski obóz biegowym we wrześniu byłem na 4-dniowej konferencji w Rzeszowie, podczas której nie miałem sposobności by pobiegać. Do tego dołożyłem treningi siłowe, które zabierają 1 dzień. Teraz tydzień choroby...

I tak, wbrew ogólnie przyjętym zasadom logiki i zdrowemu rozsądkowi jutro stanę na starcie pół-królewskiego dystansu, w tym jakże pięknym mazowieckim mieście. Bo skoro nie raz już przekonałem się, że ból jest nieunikniony (pain is inevitable), to być może już tym razem przekonam się, że cierpienie jest wyborem (suffering is optional)... Bo wolę żałować za błędy, które popełniłem niż żałować szans, których nie wykorzystałem.


wtorek, 17 września 2013

Życiówka przypłacona chorobą

Jedno z popularniejszych praw Murphego głosi, że Jeśli wiesz, że coś może pójść źle i podejmiesz stosowne środki zapobiegawcze, to źle pójdzie coś innego. Można to prawo swobodnie przypiąć do wydarzeń ostatniej soboty. Otóż, przed biegiem na 10km w Grand Prix Warszawy tłukłem tempówki - dwusetki, czterysetki, tysiące, żeby zapobiec lekkiemu spadkowi formy, która przytrafiła mi się w wakacje. Podziałało - biegło się lekko, a nowa życiówka cieszyła. Ale cieszyła tylko przez parę godzin... bo jak się później okazało została przypłacona chorobą.

Najpierw drapanie w gardle, ból głowy, temperatura, później kaszel i katar. Wizyta u lekarza i L4 do czwartku.  Diagnoza - głupota. Po skończonym biegu nie przebrałem się, nie założyłem kurtki, naraziłem spocone ciało na natychmiastowe ochłodzenie w temperaturze 15 stopni. 

Do niedzielnego półmaratonu mam być na nogach. Ale poniedziałkowy trening funkcjonalny opuściłem, miałem w planach jeszcze 2 treningi szybkościowe. Może 1 krótki uda mi się zrobić w czwartek. Bo w piątek i sobota to nabieranie świeżości.

A w niedzielę najważniejsza dla mnie impreza biegowa tego sezonu. I oby inne znane prawo Murphego Anything that can go wrong will go wrong (Jeżeli coś może pójść źle, to na pewno pójdzie) nie zadziałało...

sobota, 14 września 2013

Grand Prix Warszawy

Grand Prix Warszawy to cykliczne zawody odbywające się na dystansie 10km w różnych miejscach Warszawy. Biorę w nich udział, odkąd szczęśliwie odkryłem ich istnienie - a było to w kwietniu tego roku. W cyklu GPW ściga się wielu wyśmienitych biegaczy, głównie z Warszawy i okolic. Nie jest to bieg uliczny i nie blokuje miasta, a liczba zawodników z reguły nie przekracza 400 osób.
Na starcie

Dzisiejsze zawody miały dla mnie ogromne znaczenie z wielu powodów. Primo, był to pierwszy bieg jesieni, mimo, że mamy jeszcze kalendarzowe lato. Secundo, sprawdzian formy po obozie biegowym i treningach funkcjonalnych "crossfit", a tertio - trening szybkościowy przed półmaratonem w Łowiczu. Kolejną sprawą jest miejsce dzisiejszego biegu - Las Kabacki. Co prawda 5 lat mieszkałem na Ursynowie, ale nigdy nie było mi tam po drodze. Moja znajomość Kabat kończyła się na Tesco na Kabatach. I muszę powiedzieć, że Las Kabacki przypadł mi do gustu.

Ale o zawodach, racja. Pojechałem na Ursynów wcześniej, na wypadek, gdyby związkowcy pikietujący dziś w Warszawie mieli pokrzyżować moje plany. Na szczęście i Targówek i Ursynów były rano przejezdne. Docierając na miejsce startu o wiele wcześniej, miałem ponad godzinę na zrobienie rekonesansu trasy, dzięki czemu wiedziałem gdzie spodziewać się kałuż, gdzie korzeni a gdzie kamieni. Przed zawodami wzmocniłem się jedynie izotonikiem domowej roboty (miód, cytryna  i sól).

Wystartowaliśmy o 11. Marzyłem dziś o złamaniu 45 minut, co byłoby poprawą życiówki o minutę i 35 sekund. Wiedziałem, że jest to w moim zasięgu.
Tuż po starcie

Wystartowałem spokojnie. Pierwszy kilometr to oczywiście boksowanie się z wolniejszymi zawodnikami, którzy ustawili się jak zwykle w linii startu szybkiego. Plus omijanie kałuż. Mimo to pierwszy kilometr w 4.29. Postanowiłem trzymać to tempo. Drugi kilometr był jeszcze szybszy 4.16. Czułem, że to może się to skończyć albo bardzo dobrze albo bardzo źle. Ponieważ moc była, nie zwalniałem, ale też nie przyspieszałem. Między 2 a 3 kilometrem wyprzedził mnie Łukasz z obozów, zwany dalej Pacemaker'em. Pacemaker, z tego co pamiętam, ma za sobą kilka maratonów i w najbliższym, w Poznaniu chce pobiec poniżej 3h 30 min. Postanowiłem się go trzymać i nie kontrolowałem już tempa samemu. Wiedziałem, że jest dobre, a każdy kolejny kilometr pokonywałem w czasie ok. 4.20-4.30. Na półmetku byłem wciąż blisko mojego Pacemaker'a. Modliłem się, żeby nie dopadł mnie Kryzys. Zwykle zdarza mi się to między 5-7 km. Choć miejscami czułem jego oddech na plecach to tym razem albo mnie ominął albo przybrał łagodną, wręcz niezauważalną postać. Między 5-8 km dystans między mną a Pacemaker'em się powiększał, wciąż jednak miałem go w zasięgu wzroku. O dziwo nikt nas nie mijał, my natomiast mijaliśmy wielu zawodników. Gdy minąłem ósmy kilometr mój mózg przestawił się na tryb 'finiszu'. Od wtedy bieg rozgrywał się już tylko w głowie, nogi i pozostała rzesza mięśni całkowicie się podporządkowały. Zdołałem minąć kilku zawodników. Na ostatnim kilometrze depnąłem jeszcze mocniej. Wyprzedzałem kolejnych finiszujących. Od 3go kilometra kiedy to wyprzedził mnie Pacemaker, nikt inny już nie zdołał powtórzyć jego 'osiągnięcia'. Ostatnie 2 km pokonałem w średnim tempie 3.55 min/km.

Na metę wpadłem z czasem 43.05. Był to czas o 3 min 30 sek lepszy od poprzedniego - z biegu czerwcowego. Byłem zadowolony. Jeszcze bardziej cieszyło mnie to, ze nie pobiegłem na 100% możliwości i że ten czas mogę złamać w kolejnym biegu z cyklu GPW - 5 października.

Do tego czasu mam półmaraton w Łowiczu, 2 treningi funkcjonalne i w planach kilka tempówek. 

Ostatnie treningi szybkości na bieżni, obozy biegowe i crossfit przynoszą rezultaty.
Forma idzie w górę ! :) 

A, Pacemaker? zdołałem  utrzymać  kontakt wzrokowy z nim do końca biegu. Wpadł na metę około 30 sekund przede mną, czyli końcowy dystans między nami musiał wynieść jakieś 200 metrów...