czwartek, 19 grudnia 2013

Falenica Falenica

Fejsbuk od dawna bombardował informacjami o Falenicy z lewa i z prawa. Ten blogger lubi Zimowe Biegi Górskie w Falenicy, tamten wprost uwielbia, a ten znów bez nich żyć nie może. Wchodzę na jeden portal o bieganiu, a tam Falenica, następny - Falenica, otwieram Runner's World i znów Falenica, jadę z Targówka na Lubelszczyznę przez Józefów i co jest na drogowskazie w lewo? Falenica !
- A co to właściwie są te biegi górskie w Falenicy? - zapytałem jakiś czas temu Renatę  podczas CrossFitu.
- To są takie kultowe biegi zimą po wydmie Falenickiej, 7 wymagających podbiegów... - nie musiała kończyć, bo ja już podjąłem decyzję.
Później przyplątała się ta kontuzja, ale swoje przyjście i odejście w miarę dobrze zaplanowała. Dokładnie na pierwszy bieg górski w Warszawie wszystkie części mojej osoby były zwarte i gotowe do biegu.
Treningu to za wiele nie zrobiłem, ale coś tam wcześniej potruchtałem, zaliczyłem 1 ParkRun, robiłem jakieś pompki, brzuchy, wymachy lewą ręką (bo prawa była zwichnięta) i rozciąganie pięty achillesowej, o pardon - stawu biodrowego. Można powiedzieć, że przez ten cały okres kontuzyjno-regeneracyjno-rozleniwiający nogi nie odzwyczaiły się zbytnio od czynności, których w nadchodzącym czasie będą wykonywać coraz więcej. Dla podtrzymania formy obejrzałem relację z Maratonu Nowojorskiego i ze trzy odcinki Atletów. Wprawdzie nie robiłem żadnych podbiegów ani szybkości (chyba, że tu zaliczyłbym codzienne wdrapywanie schodami na trzecie piętro w pracy, a po pracy zbieg tą samą trasą w trzecim zakresie). Ponieważ już dawno postanowiłem to wiedziałem, że wystartuję w Falenicy, choćbym miał ten bieg ukończyć siłą woli, na jednej nodze czy z korzeniem i piaskiem w zębach. Wszak co to te 10 km z 21 podbiegami dla człowieka, który całe życie spędził na górzystej Lubelszczyźnie, pofałdowanym Mazowszu z epizodem w urozmaiconej terenowo Belgii?  Bułka z masłem. 


fot. maratonczyk.pl


Skoro Fejsbuki tak huczały o tej Falenicy i skoro za namową w zasadzie niczyją zapisałem się, to postanowiłem zapytać Google o te Falenickie zimowe biegi górskie? Bo zimowe jeszcze jako tako brzmiało sensownie, ale górskie za nic mi tu nie pasowały? W Warszawie? O stopniowym zbliżaniu się Warszawy do Zakopanego i pomyśle budowy skoczni narciarskiej na Stadionie Narodowym media przebąkiwały, ale biegi górskie w stolicy naszego kraju to się kupy nie trzymało. Okazuje się, że to prawda i że tych biegów po falenickiej wydmie jest łącznie 6 w cyklu od grudnia do marca. Startujący mają wybór dystansu 3,33 km (1 pętla), 6,66 km (2 pętle) oraz 10 km (3 pętle). Jako ekonomista wiem, że więcej kosztuje mniej za jednostkę, nie uległem pokusie rozdrabniania i od razu zadeklarowałem najdłuższy dystans. Suma przewyższeń na 3 pętlach wynosi +/- 255m, a niektóre źródła podają, że na 1-pętlowej trasie znajduje się 7 podbiegów czyli 21 na moim dystansie.  Bieg w tym roku cieszy się dużą popularnością, na wszystkie dystanse zapisać się miało 770 biegaczy, a ukończyło nieco ponad 700, z czego zdecydowana większość, bo około 530 na dystansie 10 km.  Udział w biegu jest też łagodny dla kieszeni biegaczy, bo kosztuje zaledwie 10 zł (lub 50 zł przy zapisie na wszystkie 6 biegów).

fot. maratonczyk.pl
Przy odbiorze pakietu stanąłem w złej kolejce. Przez to jego odbiór trwał minutę, a nie pół godziny. Zanim zorientowałem się, że powinienem był stanąć na końcu najdłuższej kolejki, a nie po prostu za drugą osoba przy stoliku odbioru, miałem już numer startowy w ręku. Udając do końca, że nie wiem o co chodzi z tą kolejką, poszedłem na rozgrzewkę. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nic nie boli i chyba dam radę biec. W ramach rekonesansu trasy i rozwiewania niepewności co do bólu zrobiłem około 2 km i od razu polubiłem te podbiegi. Stwierdziłem przy tym, że kurtka i czapka są zbyteczne, nie chciałem wyskakiwać z krótkimi portkami i krótkim rękawkiem, dopiero podczas biegu zorientowałem się, że wcale bym się nie wygłupił. I trochę żałowałem. 

Pierwszy raz na zawodach wystartowałem w terenowych New Balance. W złej grupie wystartowałem. Skąd mogłem wiedzieć, że polecę po tych górkach w 46:40 skoro Fejsbuk i wszystkie możliwe portale tak straszyły tą Falenicą? Co prawda podczas rejestracji ręka się zawahała, ale jednak zadeklarowałem czas ukończenia powyżej 48 minut. Jeżeli w ogóle ukończę - powiedziałem sam do siebie - przecież jeszcze 3 tygodnie temu nie mogłem biegać. 
w (z)biegu fot. maratonczyk.pl

Od pierwszego podbiegu prę ostro w górę, wyprzedzam po piasku, po zaroślach, po korzeniach, między drzewami. Czasem jest zbyt wąsko i wiozę się na plecach innych biegaczy. Na zbiegach to samo - przypominają mi się słowa trenera Jacka Gardenera z obozu w Karkonoszach o technice hamowania na zbiegach, a w zasadzie o tym żeby na zbiegach nie hamować. Inni to robią, ja popuszczam wszelkie hamulce i wymijam z prawej z lewej, po krzakach, obok ścieżki - gdzie i jak się da, a nawet tam gdzie się nie daje... Chwilę po starcie żałuję, że nie wystartowałem z pierwszą grupą. Na drugim kilometrze doganiam biegaczy, którzy wystartowali w grupie 2 minuty przede mną, a wkrótce też tych, którzy wystartowali jako pierwsi (4 minuty wcześniej), deklarujących ukończenie poniżej 48 minut. Na pierwszym kółku mam czas 15:40, chyba za szybko, postanowiłem zwolnić. Postanowienie na niewiele się zdaje, bo drugie kółko robię w 15:30. Ciągle wyprzedzam, z tym, że teraz już nie wiem kogo, bo na trasie są też biegacze, którzy wystartowali po nas na 3,33 km i 6,66 km. Sprzyja to biegowi własnym tempem. Ostatnie 7 podbiegów spędzam myśląc jak to miło by było, gdyby biodro już nigdy nie zabolało. Na zbiegach szaleję i uważam żeby tylko w drzewo nie przytrąbić. Na płaskim, czego jest niewiele - odpoczywam. Na ostatniej pętli biegnie obok mnie biegacz, z którym się ciągle zamieniamy miejscami. On mnie wyprzedza na płaskim, ja go na podbiegu lub zbiegu. Ostatecznie zostawiam go tuż przed znacznikiem 9 km. Na 9 km mijam Ania biega, którą rozpoznaję po technice biegu i... stroju. Od razu przypomina mi się jej wpis traktujący o tym, że bieganie w długim rękawie od marca do listopada to jakieś nieporozumienie. Uff, jest grudzień, trochę mnie to usprawiedliwia, ale w myślach przyznaję jej rację - w takim biegu nawet w połowie grudnia w letnim stroju człowiek daje radę. Przed metą ostatnie 300 m to zbieg po piasku i nieco płaskiego. Gnam, żeby ukręcić wymagającą do pobicia życiówkę. Ostatnią pętlę pokonuję o 6 sekund szybciej od poprzedniej i wpadam na metę z czasem 46:34. Nieoficjalne wyniki na stronie organizatora wskazują początkowo 47:40, ale po ostatecznej weryfikacji są poprawione na 46:40. W konsekwencji zająłem 144 miejsce na 520 biegaczy, którzy ukończyli bieg.


fot. maratonczyk.pl
Trudno mi porównywać Falenicę z innymi biegami. Terenem trochę przypominało to Półmaraton Kampinoski, ale stopniem trudności już nie. Na falenickiej wydmie na pewno mi się nie nudziło. Mimo, że tę samą pętlę leciałem 3 razy, to za każdym razem na każdym podbiegu, na każdym zbiegu, na każdej prostej odkrywałem coś nowego, coś unikatowego, niepowtarzalnego. Bieg w Falenicy sprawił mi olbrzymia frajdę pomimo mojej jeszcze niestuprocentowej dyspozycyjności. Z niecierpliwością czekam na kolejny etap w poświąteczno-przedsylwestrową sobotę.

piątek, 13 grudnia 2013

Nad Wisłą czy nad Dunajem?

- Podjąłeś w końcu tę decyzję?! - na pytanie Bartka zadane w poniedziałek rano zareagowałem jak na pytanie nauczyciela w podstawówce czyli tak jak bym go nie usłyszał.
- Nie wiem - odburknąłem nie przyznając, że nie mam pojęcia o jaką decyzje chodzi. W końcu był początek tygodnia i nie przywykłem jeszcze do udzielania odpowiedzi na tak skomplikowane pytania. Do diaska, czy przez weekend miałem coś postanowić? Cholera wie...
-O maraton pytam, przecież znów biegasz, gdzie na wiosnę, Orlen? - nie często zdarza się, że ktoś sam z siebie zaczyna mnie pytać o bieganie. O Zeusie, ten świat się zmienia! To pytanie podziałało na mnie bardziej niż poranna kawa.
-Ehm, tak, oczywiście, że podjąłem. Tzn. ten tego podjąłem, że biegnę i wiem też gdzie, ale nie wiem tego na pewno. To znaczy, konkretniej to będzie miasto. Miasto z rzeką. Miasto na W. I to będzie w niedzielę 13 kwietnia. Tyle wiem na pewno...

Że wróciłem do biegania, to wam mówiłem? I że wydaje mi się, że w biodrze nadal coś boli? A o tym, że chcę kupić profesjonalny czasoodmierzacz z DżiPieSem? Albo o tym, że chcę trenować coraz więcej, a tak wychodzi że jest coraz mniej.
Och, to się akurat dzieje przez pracę. Najpierw wyjechałem służbowo i nie było jak zabrać całego tego zimowo-biegowego dobytku. Tym bardziej, że brałem tylko bagaż podręczny, a trochę głupio pójść na służbowe spotkanie w adidasach i getrach... Później wziąłem urlop, który wszystko zdezorganizował. Ostatecznie zebrałem się na trening w sobotę rano i pobiegłem w Skaryszaku w ParkRun'ie. Pobiegłem, to może za wiele powiedziane, bo miejscami przypominało to program Gwiazdy tańczą na lodzie z tym, że nie było ani gwiazd ani tańca... No może co najwyżej w stylu Przemka Salety. Gdy przed wyjściem wyjrzałem przez okno, to chodniki wyglądały na suche - więc treningowe Asicsy, postanowiłem. Tuż po opuszczeniu osiedla Wilno żałowałem podjętej decyzji, a już w Parku w myślach przepraszałem trailowe New Balance, że je tak haniebnie zignorowałem. Nie pierwszy i nie ostatni raz podjąłem złą decyzję w sprawie ubioru - w zimie nie trudno o takie uchybienie. Zaciskając wargi zębami w obawie o te drugie, jakoś dobiegłem. Formy nie ma. Te marne 5 km nabiegałem w 22.36 i nie mam się co usprawiedliwiać, że zima, że lód, że buty nie takie, że rąbek u spódnicy. Trzeba wziąć się i powoli odbudować to co było w październiku.
Poza ParkRun'ową piątką było jeszcze 6,6 km dobiegnięcia bo wróciłem już autobusem bojąc się wciąż, że ból w biodrze jest tylko uśpiony. I podczas poniedziałkowego i wtorkowego treningu (obydwa po 7,7 km w OWB1 tempo 5.20) moje obawy okazały się zasadne, bo biodro lekko pobolewało. Ale ostatecznie przestało.
W sobotę zimowy bieg górski w Falenicy. Czuję dreszczyk emocji ale też obawy. Chcę pobiec wolno, w tempie treningu OWB1 co najwyżej. Lipnie, co? Boję się jednak, że adrenalina mnie poniesie w pewnym momencie, że zapomnę o bólu, o niewyleczonej jeszcze do końca kontuzji, o trudnych warunkach i dam się ponieść, że pocisnę, zaszaleję, a później umrę. Tak, umrę. Nie dosłownie w sensie rzecz jasna. Na jednym z podbiegów. Albo zbiegów. Jak mnie poniesie, to umrę bo przecież formy nie ma. 

Ale przecież nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W ostatnim numerze Runner's Worlda wyczytałem, że Paula Radcliffe podczas umierania na trasie liczy do 300. Liczenie pozwala odwrócić uwagę umysłu od zmęczenia i skupić na swoim biegu, zamiast wsłuchiwać się w oddechy konkurentów i diabelskie podszepty w swojej głowie. 300 nie jest przypadkową liczbą, bo dodatkowo pozwala mniej więcej orientować się w tempie. Pauli Radcliffe takie odliczanie zajmuje mniej więcej 5 minut, czyli w przybliżeniu pokonuje w tym czasie 1 milę. Mnie naturalnie 5 minut na milę nie wystarczy. Biorąc pod uwagę wszystkie znaki na ziemi i w niebie, a tym bardziej na przebywanych przeze mnie ścieżkach biegowych, to w sobotę wypróbuję taktykę 300-tu. Ciekaw jestem ile razy do tej liczby będę musiał odliczać... :)

Mamy grudzień, trzynastego. Do maratonu pozostało równo 4 miesiące. Do dnia, w którym Mo Farah będzie się mierzył z Wilsonem Kipsangiem w Londynie, a ja z moim pierwszym maratonem w... No właśnie, gdzie? Londyn odpada - nie podoba mi się to miasto. Lubię miasta, których nazwy zaczynają się na W lub B. Warszawa, Wrocław, Brugia, Berlin, Bruksela, Bratysława, Barcelona ale też Wiedeń. To właśnie Wiedeń chodzi mi po głowie i zostawia w niej świeże ślady. To w Wiedniu bieg na królewskim dystansie rozgrywany jest tego samego dnia, co w Warszawie Orlen. To Wiedeń leży nad dużą rzeką, jest stolicą swojego kraju i jego nazwa też zaczyna się na W. Poza tym Warszawę z Wiedniem łączy uruchomiona w 1848 kolej, zniesławiony malarz austriacki (może to akurat nienajlepszy przykład) oraz muzyka. Warszawa miała Chopina, Wiedeń Straussa, Beethovena, Haydna i Mozarta. Dziś tego samego dnia mają maraton. A ja dylemat. Orlen czy Everybody Waltz? Pewnie wielu zastanawia się dlaczego biorę pod uwagę inne miasto niż "moją" Warszawę? Powód jest prozaiczny i tylko jeden. W Warszawie mogę pobiec we wrześniu i to tradycyjny Maraton Warszawski, który bardziej niż jego o wiele młodszy brat Orlen przypada mi do gustu. A o gustach się nie dyskutuje, więc nie będę dyskutował i spontanicznie podejmę decyzję. Naprawdę wkrótce...

niedziela, 1 grudnia 2013

Podsumowanie sezonu 2013

Przed kwietniem 2013

Haruki Murakami
1949-20**
Writer (and runner)
At least he never walked.

Tak kończy się słynna książka o bieganiu japońskiego nowelisty. To było ciut więcej niż rok temu. Skończyłem czytać. Po chwili refleksji zamknąłem książkę, odłożyłem na półkę. Wyciągnąłem dres i stare, wysłużone Asicsy. Wyszedłem pobiegać. Biegałem dookoła Filtrów, dwa albo trzy razy - nie pamiętam już dobrze. Noc była spowita mrokiem. Wiatr ziębił mi uszy. Nie miałem już sił by biec, a oddech stawał się coraz mniej miarowy. Charczałem, dychałem i plułem. Nieco spowolniłem, ale nie zatrzymywałem się. Znamienne "at least he never walked" brzęczało w moich zmarzniętych uszach. Do domu był jeszcze kawałek. Mój niezrozumiały, nieuzasadniony niczym upór, chęć walki z samym sobą, udowadnianie sobie, że mogę, że dam radę i tym razem wzięły górę. Dobiegłem do domu i czułem jak płuca podchodzą mi do gardła. W środku piekły jak żarem. Pochylony do dołu łapczywie chwytałem powietrze. Pot ściekał mi po skroni, a kłujący ból przeszywał łydki. Tamtego dnia przebiegłem około 10 km. I tak zacząłem biegać. 

Z czasem zracjonalizowałem swoje wysiłki. Nosiłem się z zamiarem pobiegnięcia w Biegu Niepodległości w 2012, ale nie starczyło odwagi. W zimie przestałem biegać. Od listopada do połowy marca codziennie wstawałem z łóżka i w myślach nakładałem stare, poczciwe Asicsy. Jakoś nie 'wchodziły' mi na nogę. 

Kwiecień 2013

Minęło 4,5 miesiąca do połowy marca, kiedy kilkoma kliknięciami myszki zapisałem się na towarzyszący Orlenowskiemu Maratonowi bieg na 10 km. To były moje debiutanckie zawody. Chciałem pobiec poniżej 50 minut i udało się. 49:40, szybciej od Małysza, ale o dwa nieba wolniej od Kowalczyk. Dostałem medal, który natychmiast cisnąłem do pudełka. Dziś leżą w nim wszystkie medale. To atmosfera biegu i wysiłek, dążenie do celu, osiąganie go i stawianie nowego było tym, co wciągnęło mnie w ten niezrozumiały dla wielu wir biegania. Postanowiłem iść za ciosem.

Tydzień później wystartowałem w GPW w Lesie Bielańskim. Wtedy nie wiedziałem jeszcze czym jest ten cykl zawodów. Czas był podobny do orlenowskiego debiutu - 49:55, a dystans około 300 metrów dłuższy. Podobało mi się coraz bardziej. Kontynuowałem wyszukiwanie biegów na 10 km, a w głowie świtał mi maraton. Zacząłem jeszcze więcej czytać, szperać, interesować się.

Maj 2013

W maju pobiegłem 10 km dwukrotnie. W III Biegu Pamięci na Siekierkach przy małym deszczu i sprzyjającemu bieganiu chłodzie zrobiłem ładną życiówkę 46:49. Tydzień później chciałem ją poprawić w Grand Prix Żoliborza na Warszawskiej Cytadeli, ale trasa i warunki pogodowe pokonały mnie. Był to ciężki bieg z trzema dużymi podbiegami, który ukończyłem na oparach sił. Czas 48:10. Wtedy dobitnie zrozumiałem 2 rzeczy. Primo, podbiegi są bardzo ważnym elementem treningu, który zaniedbywałem, a secundo nie zawsze są warunki do poprawy życiówek. Czasem trzeba pogodzić się z gorszym wynikiem i zrobić krok do tyłu by później móc zrobić dwa kroki do przodu. 

Czerwiec 2013

W czerwcu uczyłem się i 'brałem' CPE. Bieganie mnie rozpraszało. A może to nauka rozpraszała moje bieganie? Kupiłem nowe, niebieskie Asicsy Cumulusy 14. Pan chciał mi wcisnąć adasie czy inne nju balansy ale ja się uparłem na te Asicsy. I okazały się moim best buy ever. Takim ever ever. Naprawnę ever. Francuz by powiedział, że premierę w zawodach miały 22 czerwca podczas GPW na Siekierkach. Żar lał się z nieba, a ja debil nie nałożyłem czapki. Bieganie było ostatnią czynnością, którą normalni ludzie robiliby w taki dzień. Chodnik był tak nagrzany, że palił w stopy. Woda gasiła pragnienie zaledwie na 3 minuty. A i tak pomimo tego wszystkiego na starcie stanęło prawie 300 śmiałków. Asicsy udowodniły, że były warte swojej ceny. Racji, że sprzęt nie biega będę zawsze bronił rękami i nogami, ale w przypadku butów zrobię wyjątek. Otóż, może w jednym biegu nie ma znaczenia w jakich butach się pobiegnie, ale po przerzuceniu się na buty z o wiele większą amortyzacją, niż miałem do tamtego czasu znacznie zmniejszyło bóle piszczeli i łydek. Mimo niesprzyjającej pogody poprawiłem nieznacznie (o 5 sekund) życiówkę na tej samej trasie: 46:44

Lipiec 2013 

Tu był Bieg Powstania Warszawskiego. Ucieszyłem się, bo bieg był nocny. Przed biegiem dałbym sobie rękę uciąć, że zrobię życiówkę. I co? I bym k... teraz nie miał ręki. Duchota. 7 tysięcy biegaczy. Żadnej bryzy od Wisły. Dwa podbiegi i tyleż samo zbiegów. Trasa piękna. Mnóstwo kibiców. A może przypadkowych turystów? Nieważne, gapiów mnóstwo. A czas 46.59 W gruncie rzeczy nieznacznie słabszy od tego najlepszego, ale biorąc pod uwagę, że ważyły się losy mojej ręki, to dobrze nie wróżyło...
Nie było poprawy więc postanowiłem coś zrobić z moim bieganiem.

Sierpień 2013

Tym czymś okazał się obóz biegowy w Karkonoszach. Dopiero ten obóz otworzył mi oczy na bieganie, wytknął mnóstwo błędów i nauczył nowych nawyków. Od drugiego do ostatniego dnia obozu cierpiałem na permanentny ból łydek, a mimo to zaciskałem zęby i biegałem. Nie opuściłem żadnego treningu. Biegi górskie dały mi mocno w kość. Pierwszy raz przebiegłem około 30 km (po górach !), a dwa dni później około 34 km (po górach !) i nie umarłem. Crossfit, o którego istnieniu do wtedy nie wiedziałem był czymś, czego żaden dzieciak nie doświadczy przez 100 lat wuefu. Pot wyciekał z każdego centymetra kwadratowego mojego ciała, bolały mięśnie w miejscach, które wydawały mnie się być ich pozbawione, żyły pulsowały, krew toczyła się z prędkością zbliżoną do prędkości światła, a świadomość ulatywała z każdym nowym ćwiczeniem. Ćwiczenia crossfit obnażyły moje słabości i mimo, że są ciężkie, wycieńczające i nieraz bolesne, to nie miałem cienia wątpliwości, że po powrocie do Warszawy będę kontynuował ten trening. 

W sierpniu napisałem pierwszy raz o bieganiu, pierwszy raz skończyłem 29 lat i pierwszy raz pobiegłem 25 kilometrów w zawodach.

Wrzesień 2013

Wakacyjny obóz biegowy i nowa szkoła biegania szybko przyniosły efekty. W GPW poprawiłem czas na 10 km. Chciałem połamać 45 minut, zrobiłem to z niemałą nawiązką. Na luzie poleciałem 10 km w 43:08. Zachorowałem, a tydzień później, wciąż chory debiutowałem w półmaratonie w Łowiczu. Co prawda nie udało mi się zrobić zamierzonego wyniku. Początkowo biegłem dobrze i w końcówce zgasłem jak świeczka, doczłapałem się do mety ostatkiem sił. W końcu pain is inevitable. Mimo wszystko wynik 1:41:45 uważam za bardzo przyzwoity w debiucie.

Październik 2013

Październik był miesiącem wzlotów i upadków. Poprawiłem życiówkę na 10 km  (42:01), pobiegłem 10 km w zawodach dzień po dniu (z życiówką 42:01 w GPW i w Biegnij Warszawo z czasem 44:04), pięknie poleciałem w przełajowym Półmaratonie Kampinoskim robiąc piękną życiówkę 1:38:05 i zająłem 17 miejsce open, co ze swadą opisuję tutaj. W końcu z wysokiego C zacząłem biegać 5 km (19:58). Wszystkie te sukcesy zostały przypłacone kontuzją, której żniwo wciąż zbieram. 

Listopad 2013

Z powodu kontuzji nie wystartowałem w finałowym biegu w GPW na Kabatach oraz w Biegu Niepodległości. Szkoda, bo forma szła w górę, robiłem dużo treningów szybkościowych i chciałem połamać 42 minuty na 10 km. Cel ten pozostawiam do zrealizowania na wiosnę nowego sezonu. 

Teraz wracam powoli do biegania. Przygotowuję się do maratonu. Za 2 tygodnie chcę pobiec 10 km w zimowym biegu górskim w Falenicy. Na luzie, bo w tej kaletce stan zapalny wciąż jest.  

Za największy sukces w sezonie 2013 uważam to, że od połowy marca do dziś nie porzuciłem biegania. Mimo, że nie zdecydowałem się na pobiegnięcie maratonu w debiutanckim roku, co zresztą uważam za słuszną decyzję, to biegowo mi się nie nudziło. Biegałem w dzień i w nocy, biegałem na krótkie dystanse i długie, w górach i po szosie, w słońcu i w deszczu w imprezach dużych i kameralnych, w domu i na wyjeździe. A mój wymarzony maraton z pewnością kiedyś przebiegnę. I opiszę. Mam też nadzieję, że w nowym sezonie będę się rozwijał nie tylko sportowo ale też korespondencyjnie.