niedziela, 20 października 2013

Półmaraton Kampinoski - relacja

Często po jakichś zawodach mówię, że były to moje najlepsze zawody dotychczas. Być może dzieje się tak, ponieważ ten sezon jest moim pierwszym sezonem biegowym. Nie zmienia to jednak faktu, że wczorajszy Półmaraton Kampinoski był najlepszymi zawodami w moim wykonaniu. Zadziałało wszystko, nie mam się do czego przyczepić. W zasadzie nie przychodzi mi do głowy nic, co poszłoby nie tak, nic co mógłbym był poprawić. Wczoraj miałem taką formę na ile pobiegłem i na tyle mnie było stać.

Zacznę tym razem od końca. Zająłem 17 miejsce na 264 klasyfikowanych zawodników. Dotychczas zajmowane miejsce nie było dla mnie istotne, ale nie było też nigdy tak dobre, stąd przyjąłem je z olbrzymim zaskoczeniem. To prawda - obsada zawodów nie była mocna, co przyczyniło się do zajęcia tak wysokiej lokaty. Uzyskałem też rewelacyjny, według mnie, czas netto 1.38.05. Kiedy w poprzednim poście pisałem, że liczę na złamanie 1.40 nie sądziłem, że biegi terenowe są zupełnie innymi niż uliczne. Jeżeli wtedy wiedziałbym z czym się je tego typu biegi, napisałbym, że liczę na 1.45... Asekuracyjnie. 
 
Kontynuując rozpoczęty w poprzednim poście wątek strategii na ten bieg, to do momentu startu wciąż było ich kilka. Początkowo myślałem sobie, że to tylko 2 dychy plus jakiś marny kilometr i coś tam z metrami, więc Piotrek robimy tak: biegniesz pierwsze 10 kilometrów tak jak by następnych miało nie być, a następne 10 tak jak by pierwszych nie było... a ten ostatni kilometr finiszujesz w tempie najlepiej poniżej 4 min/km... Nakręcisz życiówkę, do której nie zbliżysz się przez najbliższy rok. Ale ale - jeżeli nie poprawiałbym wyników, bieganie miałoby mniej smaku - ta strategia odpadła w przedbiegach. Inna, bardziej rozsądna i przyziemna strategia była z założenia biegiem w narastającym tempie - pierwsze 10 km w 48 minut, następne 10 km w 47 minut i zostaje 5 minut na resztę dystansu w tempie takim, by doczłapać w zakładanym czasie końcowym 1h 40.... Warunki pogodowe i terenowe szybko zweryfikowały moje plany. Po dotarciu na miejsce startu obydwie strategie poszły natychmiast w niepamięć i powstała nowa - biegnij tak jak warunki na to pozwalają. To też powiedziałem Renacie przed startem - to nie dzień i nie trasa na bicie życiówek. Szybko się przekonałem, że się pomyliłem. 

Organizacja biegu była rewelacyjna. Owszem, były problemy z zaparkowaniem, ale umówmy się - chyba nikt nie będzie wycinał drzew Puszczy Kampinoskiej, by kilkoro biegaczy mogło bezpiecznie zaparkować swoje autka. Porzuciłem samochód gdzieś w krzakach, było już tam kilka innych samochodów, nie zagracał drogi, a i nic mu się nie stało. Dzięki temu miałem nieco bliżej do miejsca startu niż z parkingu. Na miejscu odbiór pakietów jak i czipów szły bardzo sprawnie, był też namiot służący jako przebieralnia, oraz uwaga - 4 toi toie ! Niemal na wyłączność dla dziewczyn, faceci w końcu mieli dla siebie niemal całą puszczę :) A że biegaczek nie było dużo, to i kolejki się nie tworzyły. Bez porównania z Biegnij Warszawo!

Przed startem kombinowałem ze strojem, co by nie przedobrzyć ani w jedną ani w drugą stronę, w końcu nie biegałem jeszcze w taką pogodę (około 0 stopni, mgła). Podpatrywałem jak inni byli poubierani, ale tu trendy mody biegowej były różne. Część uczestników była ubrana jak na Ice Marathon przez jezioro Bajkał, a byli też tacy którzy ubrali się jak na miting lekkoatletyczny w Barcelonie. Ja postanowiłem to wypośrodkować - u dołu krótkie gacie, u góry bluzka termoaktywna z długim rękawem (cienka), na to koszulka dla koloru, rękawiczki i czapka z daszkiem. A co ! Z butami też kombinowałem, ale ostatecznie nie postawiłem na trailówki lecz na treningowe Asicsy Cumulusy. Terenówki mam zbyt krótko i jeszcze się z nimi za dobrze nie znamy, za to w Asicsach biega się dobrze po każdej nawierzchni. A dla dodania energii strzeliłem sobie PowerBombę od PowerGym. Wszystko okazało się strzałem w dziesiątkę.
Płyny na bieg. Od lewej: woda, elektrolity, energy drink domowej roboty (miód, cytryna, sól), PowerBomba
Rozgrzewka przed biegiem była krótka. Lekka przebieżka, trochę rozciągania. Wystartowaliśmy punktualnie o 9.30, pół godziny po maratończykach. Początek trasy to około 700-800 m szerokiej piaszczystej drogi z nieco twardszym poboczem, więc wszyscy biegli poboczem. Wszyscy prócz Piotrka oczywiście, bo ten znów stanął na starcie jak oferma i musiał wyprzedzać by biec swoim tempem. Na szczęście przed zwężeniem udało się przyjąć strategiczną pozycję. Dziwiło mnie trochę, że było to blisko ścisłej czołówki, a i lidera na tym etapie jeszcze widziałem. Do mniej więcej 4 kilometra biegło się ścieżką gęsiego. Od czasu do czasu przy odrobinie szczęścia można było się zdecydować na jakiś manewr mający na celu przesunięcie się o pozycję czy dwie do przodu. Co też sporadycznie wykonywałem. Czasem chciałem też się pogapić, to na lewo to na prawo - bo sceneria puszczy jesienią urocza, ale po dwóch razach, kiedy to ręce niezgrabnymi wymachami znacznie wyprzedzały nogi a pozycja ciała z pionowej bardzo szybko zbliżała się do horyzontalnej i musiałem ratować się przed upadkiem, zrezygnowałem. Ta część trasy wymagała dobrej stabilizacji i koordynacji ruchowej. Dużo liści, dołków, dużo korzeni, czasem gałąź, a ścieżka kręta. Gdzieniegdzie błoto, a tudzież kałuża. Po 5 kilometrze trasa była w większości piaszczysta. Wielu biegaczy sprytnie wyszukiwało przydrożnych ścieżek, żeby tego piachu uniknąć. Ja nie zbaczałem z trasy i zmagałem się z piachem. Dzięki temu wciąż przesuwałem się do przodu. Przed pierwszym punktem z wodą, na mniej więcej 9 km wciągnąłem żel Agisco, a na punkcie zatrzymałem się i wypiłem 2 kubki wody - ostatecznie własnej nie brałem na bieg. Żel i woda uskrzydliły mnie. Przy Palmirach był kawałek asfaltu, a dalej bieg po wydmach - z mapy wynika że była to Ćwikowa Góra. Rewelacyjne podbiegi i zbiegi, w ogóle nie zwalniałem. Na podbiegu i zbiegu wyprzedziłem dwóch biegaczy, którzy na krótko wskoczyli przede mnie na punkcie z wodą. Gdy ta część trasy się skończyła, nagle jakiś gość zaczął biec w moim kierunku, myślałem przez chwilę że się pogubiłem. Na numerze miał napis KUŚMIERZ, wnet uświadomiłem sobie, że to już agrafka, a Kuśmierz jest liderem. Liczyłem ilu ich biegnie w moim kierunku, by uświadomić sobie, na której pozycji jestem. Do agrafki minęło mnie w przeciwnym kierunku 20 zawodników, jestem zatem 21 ! Nie mogłem uwierzyć. Agrafka była na 11 kilometrze więc do mety pozostało około 10. Nogi szły jak natchnione, ani na moment nie zwalniały. 
Miły podbieg na Ćwikową Górę. Z tego zdjęcia wiem, że biegacz w pomarańczowej kurtce był tuż za mną już na 9 km...
Na 14 kilometrze był kolejny punkt z wodą  - znów się zatrzymałem, zjadłem żel i wypiłem kubek wody. Na tym punkcie było też coś do jedzenia, ale z całego podekscytowania zajmowanym miejscem nawet nie zwróciłem na to uwagi. Tuż za punktem z wodą wyprzedziłem zawodnika przede mną, przesuwając się na 20 lokatę. W okolicach zapewne 15 kilometra nagle dogonił mnie jakiś zawodnik w pomarańczowej kurtce, ale nie chciałem dać się przegonić. Dopiero dziś widząc zdjęcie z wydmy dostrzegłem, że ten zawodnik biegł za mną od co najmniej 9 kilometra, a być może i od początku, ale ja nie mam w zwyczaju oglądać się za siebie. Biegliśmy tak z nim ramię w ramię, co dodawało motywacji. W pewnym momencie zapytałem go, czy minęliśmy już 15 km bo nie zauważyłem tabliczki. On na to, że już dawno, że tabliczka była przechylona i że do mety zostało już tylko jakieś 3-4 kilosy... Ta dobra wiadomość zupełnie inaczej nastawiła mnie do końcówki tego biegu. W Łowiczu na tym etapie już nie miałem paliwa, tu czułem się wyśmienicie. Nagle poczułem, że mogę przyspieszyć i tak zrobiłem. Przestałem widzieć biegacza w pomarańczowej kurtce, ale ciągle czułem jego oddech na plecach. Nie odstawał, był cały czas 2-3 metry za mną. Te chwile w biegu są cudowne - kiedy łapiesz wiatr w żagle i gnasz niesiony pokładami siły wydobytej nie wiadomo skąd. Nie myślisz w tym czasie na jak długo starczy tego paliwa, nie myślisz o kryzysie, wypruciu, bo to uczucie niesienia przez nogi w nieznane jest niezastąpione. W zasięgu naszego wzroku było kilku zawodników. Ciągle się do nich zbliżaliśmy i wyprzedzaliśmy, przesunąłem się na 19 pozycję, a później jeszcze na 18. Wypatrywałem tabliczki 2 km do końca, by móc jeszcze przyspieszyć, wiedziałem, że na plecach wiozę około 3-4 biegaczy, którzy będą chcieli zaatakować moją pozycję na ostatnim kilometrze. Gdy minęliśmy tabliczkę oznaczającą 2 km do końca, w zasięgu wzroku miałem 2 zawodników - około 50 m i 100 m przede mną. Przyspieszyłem i zmniejszyłem tę przewagę. Grupa wciąż siedziała mi na ogonie, a po minięciu tabliczki 1 km do końca realna szansa na poprawę lokaty była coraz bardziej realna. Bardzo mocno przyspieszyłem zostawiając grupę pościgową za mną. Na około 700 m do mety i gdy meta była już w zasięgu wzroku przesunąłem się na 17 lokatę i nie zwalniałem. 
 
Ostatnia prosta do mety - chwilę wcześniej byłem 18. na zdjęciu już 17. (fot. Joanna Kamer)

Tuż przed metą postraszyłem jeszcze zawodnika przede mną, ale nie pozwolił się przegonić. Ostatni kilometr przebiegłem w czasie poniżej 4 min, a zawodnika w pomarańczowej kurtce, z numerem jak się później okazało 318, odstawiłem na 37 sekund jedynie na ostatnim kilometrze. Na mecie podszedł do mnie, powiedział "Dobrze ciągnąłeś przez cały bieg ale ostatni kilometr miałeś zabójczy i nie wytrzymałem, ale 1.40 połamałem co było moim celem, dzięki". Było to bardzo budujące, uświadomiłem sobie, że byłem dla niego pacemakerem. W pewnym momencie on był też nim dla mnie, bo nie chciałem dać się przegonić. 
 
Meta - to właśnie tego zawodnika przede mną postraszyłem, a reszcie uciekłem.
To jest niesamowite uczucie, kiedy krańcowa użyteczność z konsumpcji każdego kolejnego kilometra rośnie, a przy 21 kilometrze osiąga wartość maksymalną, pomyślałem analizując na spokojnie ten bieg. Jeżeli takie są zależności, to chce się konsumować tych kilometrów więcej i więcej. Coraz bardziej dorastam do decyzji pobiegnięcia maratonu na wiosnę. Teraz do decyzji pozostaje tylko kwestia którego maratonu?

Wracając do Kampinosu, to na koniec prócz medalu był posiłek regeneracyjny i napój na ciepło, których konsumentem się stałem, a jakże. Taka organizacja zawodów sprawia, że za rok będę chciał w nich uczestniczyć ponownie. Coraz bardziej przekonuję się do takich małych, kameralnych biegów, w których biegacz nie jest tylko kolejnym numerem startowym uiszczającym opłatę, a coś wnosi do tego wydarzenia. Ponadto, czego nie wspominałem wcześniej, niesamowite wrażenie zrobili na mnie biegacze z psami - na maratonie był zawodnik z dwoma psami rasy Husky, na połówce też był biegacz z psem, a dobiegł na metę zaledwie kilka minut po mnie. Pies maratończyk ! Otrzymał oczywiście zasłużony okolicznościowy medal.
Byli też ludzie uprawiający nordic walking. Puszcza jesienią wciąga. A bieganie po puszczy bardzo.

  





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz