"Biegnąc, staram się myśleć o rzece. I chmurach. Ale w zasadzie nie myślę o niczym. Jedyne, co robię, to biegnę przez własną przytulną, skrojoną na moją miarę pustkę, własną nostalgiczną ciszę. I to jest czymś cudownym. Bez względu na to, co mówią inni." Haruki Murakami
Biegnąc dziś starałem się uchwycić jakąś myśl, którą mógłbym później przywołać i kojarzyć z tym biegiem. Unikatową, która bez wahania wywoła z gąszczu splątanych myśli tę jedną pozwalającą odróżnić mój debiut na 5km od innych biegów. Niestety ten bieg był tak szybki, że nie zdołałem jeszcze o niczym pomyśleć, a już się skończył...
Pomysł o udziale w Parkrun Warszawa-Praga w Parku Skaryszewskim przyszedł spontanicznie. Nie miałem na tę sobotę żadnych planów startowych, a jedynie treningowe. Więc dlaczego nie połączyć jednego z drugim? Trochę autobusem, trochę biegiem udałem się do pięknego parku, w którym wcześniej byłem tylko raz w życiu. I było warto.
Na starcie stanęła grupka 114 amatorów joggingu. Ja w zasadzie miałem tylko 2 cele na ten bieg. Pierwszy to zadebiutować na dystansie 5 km i się nie skompromitować, czyli cel numer dwa - złamać 20 minut. Dystans 5 km jest bardzo trudny. Tak krótki bieg nie wybacza błędów. Tu zbyt szybki start i opadnięcie z sił kończy się marnym wynikiem, ponieważ nie będzie ani czasu ani dystansu, żeby go nadrobić. Nie byłem do końca przekonany, czy mnie stać na złamanie 20 minut, ale o tym marzyłem. Nie zawsze mierzę międzyczasy, ale wiem, że w moim życiowym biegu na 10 km drugą połowę pobiegłem w 20:40. Oznaczało to, że muszę pobiec o 41 sekund szybciej, niż wtedy finiszową piątkę na Kabatach.
Byłem w Parku Skaryszewskim 30 minut przed biegiem. Szybki rekonesans trasy, pozostawienie zbędnych rzeczy na mecie (obawiałem się przed biegiem, czy będzie gdzie pozostawić kurtkę i wodę, ale okazało się, że można było). Trasa mokra i gdzieniegdzie pokryta liśćmi. Tam i ówdzie nierówny asfalt, ale to nie stanowiło problemu.
I nadejszła wiekopomna chwila startu... Tym razem ustawiłem się blisko początku, w drugiej linii. Gwizdek sędziny i... ruszyłem - zbyt szybko. Po kilkuset metrach musiałem zwolnić i wyrównać tętno. Przede mną było kilku biegaczy. Czołówka zginęła ze wzroku już na pierwszym kilometrze. Po tym, gdy zwolniłem, okazało się, że wciąż biegnę zbyt szybko. Pierwszy kilometr wyszedł w 3:55. Nie dalej niż 2 dni wcześniej na treningu trzaskałem kilometry zaledwie o 4 sekundy szybciej, po czym przez 3,5 minuty wypluwałem płuca z innymi wnętrznościami i straszliwie przy tym charczałem. Wytyczne na dalszą część biegu przyszły instynktownie. W pewnym momencie wskazówka mojego potencjometru poszła tak wysoko, że nie chciała się ruszyć ani krztę dalej, a mięśnie na wskutek fizycznego ciężaru odmówiły współpracy na wyższych obrotach. Dało mi to sygnał, że biec mocniej na dłuższą metę się nie da i przyjąłem prędkość przelotową. Od tego momentu bieg toczył się w trybie jednostajnym, a wszelkie roszady w zajmowanej pozycji działy się już jakby poza mną. Na odcinku od 2 do 4 kilometra wyprzedziło mnie trzech biegaczy, ale to akurat mnie zbyt bardzo nie obchodziło, bo nie przyszedłem tu z nikim rywalizować. Z nikim poza sobą samym. Nie oznacza to, że jestem całkowicie pozbawiony zmysłu rywalizacji z innymi, lecz że rywalizacja z własnym sobą dostarcza mi więcej satysfakcji. Dla mnie liczy się głównie to, czy osiągnę zamierzony cel, a miejsce w rankingu jest już drugo- lub dalszo-rzędną sprawą. Kolejną kwestią jest to, że nie mam wpływu na to jak szybko biegną moi konkurenci, więc rywalizacja z nimi jest pozbawiona większego sensu. Wolę skupić się na tym, na co mnie stać i być dumnym, jeżeli uda się przeskoczyć poprzeczkę o centymetr wyżej, niż wynosi pułap, na którym ją wstępnie zawiesiłem. Tak więc od drugiego kilometra do ostatniej, około 200 metrowej prostej biegłem całkowicie skupiony na tym, żeby nazbyt nie osłabić tempa. Ale w porównaniu z pierwszym kilometrem, tempo było nieco wolniejsze, około 4:03-4:05 min/km. Na ostatniej około 250-metrowej prostej nogi jakby się odblokowały i ruszyły mocniej. Chciały mieć to już za sobą, bo nigdy wcześniej nie pokonały odcinka 5km w tak krótkim jak dla nich czasie. Nie był to typowy sprint, ale w moim odczuciu godne podziwu zakończenie biegu. Udało mi się jeszcze wyprzedzić dwóch biegaczy, po czym jeden z nich odzyskał swoją pozycję. Na ostatnich metrach z megafonem w ręku do szaleńczego finiszu zachęcała zwarta grupka wolontariuszy-organizatorów biegu. Wpadłem na metę i dostałem do zeskanowania kod z zajęta pozycją. Miejsce 14 - bardzo dobre. A czas? Czas 19:58 ! Mission completed !
Ale nawet teraz, po kilku godzinach od biegu wciąż nie wiem, jaka jest strategia na dystansie 5 km? Czy po prostu grzać od początku na ile organizm pozwala, czy też dawkować tempo? Powrócę na pewno jeszcze nie raz na Parkrun w Parku Skaryszewskim, by odkrywać stopniowo tajemnice tego krótkiego acz wymagającego wysiłku biegu. Bezsprzecznym jest natomiast fakt, że taki bieg jest doskonałym treningiem dla dłuższych dystansów. Kolejną istotną kwestią jest nieskomplikowana i bardzo dobra organizacja tych biegów, miła atmosfera i przyjemna lokalizacja. A najważniejsze to zerowy koszt finansowy Parkrun'u.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz