środa, 16 kwietnia 2014

Przybyłem, zobaczyłem, nie zwyciężyłem ale się wiele nauczyłem

My dear Marathon,
you might have laughed if I told you, 
you might have hidden a frown. 
you might have succeded in changing me, 
I might have been turned around. 
it's easier to leave than to be left behind, 
leaving was never my proud. 

Completing you my dear Marathon never easy,
I saw the lights fading down...
                                          (parafraza tekstu R.E.M. "Leaving New York")


Na Moście Świętokrzyskim jest zlokalizowany 40. km, stamtąd już tylko 2,195 km do mety. Z górki. Nie mam pojęcia jak długo to już trwa, nie mam sił spojrzeć na zegarek. Na 35. km było około 3 godzin. Ile czasu mogło upłynąć od tamtej pory? Zwykle 5km pokonuję w około 20 minut, ale nie dziś... Nie mogło to być nawet mniej niż 30 minut - przecież od Myśliwieckiej zatrzymywałem się chyba z 6-7 razy. Trochę Galloway'owałem. Nie jestem z tego dumny, ale były momenty, że nogi nie chciały się odrywać od ziemi. Raz przysiadłem na krawężniku, nie byłem w stanie rozciągnąć dwójek stojąc. Nie wiem jak długo to trwało, jakieś 2-3 minuty, może 5? Wypiłem półlitrowego Powerade. Wtedy nie myślałem jeszcze o mecie. Chciałem bez zatrzymywania dotrzeć do 40 km, do mostu. Nie udało się. Przed mostem zatrzymywałem się jeszcze dwukrotnie. 
Na macie 35 kilometra
40. km na Moście Świętokrzyskim. Tłum biegaczy wciąż mnie mija. Ile to mogło być już osób? Setki, może tysiące? Podnoszę głowę, widzę zegar na moście. Wskazuje 3 godziny 41 minut od strzału startera. Kurwa, 5km w 41 minut?! Sięgam dalej wzrokiem, stadion. To gdzieś tam będzie kres moich mąk. Padnę na ziemię, chwilę poleżę, potem rozciągnę mięśnie. O niczym bardziej nie marzę. Może jeszcze o piciu? Wypiję 2 litry Powerada. Albo 3.  A w domu mam 2 piwa. Nie pamiętam kiedy ostatnio wypiłem jedno po drugim, ale dziś to zrobię. Gdy tylko wrócę. To będzie moja nagroda. Muszę tylko jeszcze obiec ten cholerny stadion. Przed znacznikiem 40. km zatrzymuję się by rozciągnąć raz jeszcze mięśnie ud. Jak się później okaże - po raz ostatni. Być może to zasługa Powerada wypitego na krawężniku na 39 km. Nie pamiętam skąd go miałem. Nie zmienia to jednak faktu, że znakomicie ugasił pragnienie. Trudno mi sobie przypomnieć co dokładnie ma w składzie Powerade, ale pewnie moje ciało potrzebowało wszystkiego, co on miał w sobie. W tamtym momencie Powerade urósł w moim systemie wartości dóbr konsumpcyjnych do rangi dobra luksusowego. Mogłem zapłacić za niego każdą cenę, problem tkwił w tym, że niczego już przy sobie nie miałem. Nawet grama żelu. Od Mostu Świętokrzyskiego dobiegłem do mety już bez przerwy na rozciąganie. Były to najdłuższe 2,2 km biegu od minięcia linii oznaczającej 30 km. Na kilometr i dwieście metrów przed metą stał już tłum kibiców. Krzyczał, ale ja niczego nie słyszałem. Lekki podbieg, znam go z zeszłego roku. Na około 800 m do mety Marta z Maćkiem dają znać, że ostatnia prosta. Dalej też ktoś krzyczy do mnie po imieniu - nie wiem czy ktoś znajomy czy po prostu przeczytał na koszulce? U biegaczy obok pojawiają się uśmiechy, podrywają się po raz ostatni do walki. Niektórzy zagęszczają kroki, wyżej podnoszą kolana. Czytam transparenty kibiców. Jedne ogólnie motywujące, inne bardzo osobiste. Metę widać z daleka. Musi do niej być jeszcze około 600-700 m. Te chwile mijają bardzo szybko. Już o nic nie walczę, chcę tylko ukończyć. I wiem, że to się uda. Nawet siedząc na krawężniku na 39 km w to nie wątpiłem. Człapię, bo nie można tego nazwać biegiem. Słyszę rozmowy speakera z tymi, którzy już ukończyli. Ktoś mówi, że tydzień temu biegł w Dębnie, ktoś inny, że to pierwszy maraton. Jeszcze ktoś inny dzieli się oceną trasy. Trwam. Prawdę mówiąc na ostatnich metrach spodziewałem się błyskotliwych banerów otrzeźwiających umysł przed metą, jak w Półmaratonie Warszawskim. Nie wiedziałem jak daleko jest do mety, ta prosta była złudna. Nie potrafiłem ocenić czy to 100 czy 500 metrów? Ostatecznie mijam ją, metę mojego pierwszego maratonu. A za metą ktoś ubiera mi folię termiczną, wciska izotonik, tu teraz nakłada mi medal na szyję, ściska dłoń, jeszcze woda do ręki, baton, jeszcze jeden powerade i już nie mam rąk... Zatrzymuję się, wypijam duszkiem pół litra niebieskiego płynu. Natychmiast otrzymuję nowy. Wokół tłum maratończyków, wielu leży. Widzę Alexa, mówię co się stało, gratuluję jego życiówki. Padam na ziemię i leżę tak 15 minut. Drugi izotonik, woda, trzeci izotonik. Batona wyrzucam...
Meta

Już w domu odczytuję sms z wynikiem 3:53:29. Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, bowiem ukończyłem maraton. Wynik poprawię. Być może już niedługo. Stać mnie było na więcej, ale popełniłem błędy żółtodzioba. Biorąc pod uwagę ile czasu straciłem na rozciąganie i też czasem Galloway-owanie, to i tak jestem zaskoczony, że zamknęło się to w 4 godzinach. Poniżej zamieszczam tabelę z międzyczasami. Do 25 km piątki mijały w 23-24 minuty, a następne w 28, 31 i 41 minut. Od 25 km do mety przebiegło obok wyprzedzajac mnie 1206 biegaczy. Wielu z nich nawet nie widziałem bo na skraju trasy byłem zajęty innymi sprawami...

Nazwa Czas
rzeczywisty
Czas
netto
Różnica min/km km/h Czas
brutto
Msc
open
Msc
płeć‡
Msc
kateg
Tempo
na ...
5 km 09:55:54.34 00:24:17 24:17 04:51 12.35 00:25:02 1031 996 418 03:24:55
10 km 10:19:31.67 00:47:54 23:37 04:47 12.53 00:48:39 991 958 389 03:22:06
15 km 10:43:13.57 01:11:36 23:42 04:46 12.57 01:12:21 991 959 396 03:21:24
20 km 11:07:18.13 01:35:41 24:05 04:47 12.54 01:36:26 987 955 400 03:21:52
21.097 km 11:12:25.18 01:40:48 05:07 04:46 12.56 01:41:33 1009 976 397 03:21:36
25 km 11:31:30.47 01:59:53 19:05 04:47 12.51 02:00:38 1013 980 398 03:22:20
30 km 11:59:21.37 02:27:44 27:51 04:55 12.18 02:28:29 1166 1127 472 03:27:47
35 km 12:30:55.61 02:59:18 31:34 05:07 11.71 03:00:03 1589 1523 622 03:36:09
40 km 13:12:20.55 03:40:43 41:25 05:31 10.87 03:41:28 2296 2163 939 03:52:49
Meta 13:25:09.65 03:53:32 12:49 05:32 10.84 03:54:17 2318 2186 938

Co poszło nie tak? Dlaczego tak się stało? Popełniłem wiele błędów, ale gdzie dokładnie? 
Część już wyjaśniłem, na wiele pytań pewnie nigdy nie znajdę odpowiedzi.

To nie był mój dzień, czułem to od rana. A w zasadzie od poprzedniego wieczora. Przed snem zażyłem krople żołądkowe, bo nie czułem się zupełnie dobrze. Coś wisiało w powietrzu. Przed startem żartowałem z chłopakami, nie dopuszczałem do siebie złych myśli. Już pierwsza połowa dystansu szła jak po gruzie. Trzymałem się Alexa, pierwsze 10 km pobiegliśmy w nieco poniżej 48 minut, na półmetku mieliśmy nieco powyżej 1h40. Szło zgodnie z planem, ale nie biegło mi się dobrze. Ten Ursynów... Kibiców nie było wielu, może poza okolicami E.Leclerca (strefa kibica) i Multikina. Ulice szerokie, budynki oddalone, wiało w twarz, słońce złośliwie grzało choć nie stwarzało upału. Przebieg między Ursynowem a Wilanowem to chyba jakiś żart organizatorów, przez jakieś krzaki, pola, obok szczekających psów. A później to przed czym uczulała Agnieszka... Pole z kapustą. Przez około 7-8 km. Mimo, że to nie ta pora roku, to oczyma wyobraźni dokładnie widziałem zgniłą kapustę na polach obok. Na 25 km Alex zaczął się oddalać aż w końcu zniknął mi z oczu. Mijając 25 km, miałem jeszcze planowe tempo. I wtedy coś pierdolnęło. Ale tak nagle i bezapelacyjnie. Pomyślałem, że to ściana tylko coś wcześnie... Spodziewałem się jej, ale dopiero na 35 km. Dwukrotnie treningowo przebiegłem 32 km w tempie około 5 min/km i nie było z tym problemu. Dwukrotnie zrobiłem to nazajutrz po kabackiej dysze w ramach GPW, które to były moimi najszybszymi dziesiątkami w życiu. Te trzydziestki przebiegłem bez szczególnego przygotowania pod kątem żywieniowym, wypłukany w przeddzień z glikogenu, zaledwie o żelu, bananie i wodzie. Co do cholery się dzieje? Dlaczego tempo spada, łydki kamienieją a świadomość zanika? Z każdym kilometrem jest gorzej. Jeszcze przed 30 km zaczynają się problemy z udami. Wysiadają najpierw czwórki, przystaję żeby je rozciągnąć. Tempo spada na łeb na szyję. Na 31 km mijam w oddali blok siostry i cieszę się, że nie ma jej w Warszawie. Nie chciałaby tego oglądać. Z filmów na stronie organizatora wiem, że już wtedy wyglądam jak wrak człowieka. Do łydek i czwórek przyłączają się dwójki. Zatrzymuję się i idę kawałek, bo biec nie jestem w stanie. Rozciągam, biegnę kawałek, idę. Mijam 32 km. Dopiero 32 km, już od 7 km nie jestem w stanie utrzymać biegu ciągłego przez więcej niż 200-300 m, a do mety jeszcze ponad 10 km. Dopiero tutaj mijają mnie baloniki na 3h30. Dużo dała pierwsza połówka. Szlag by je... ! Nawet nie podejmuję walki. Kilometry mijają bardzo powoli. Na skraju trasy coraz więcej kibiców. W okolicy Gagarina mogę się spodziewać znajomych, dlatego spinam pośladki i biegnę. Nogi za cholerę nie chcą podawać, a ja nie mogę się ani zatrzymać ani po-Galloway-ować. Kurwa ! Na chyba 34 km  mija mnie Wojtek. Nawet nie byłem w stanie powiedzieć mu co mi jest, bo sam tego nie wiedziałem. Jak się później okaże Wojtek dobiegnie w 3h36, zrobi życiówkę. Zaraz za Wojtkiem mijają mnie baloniki na 3h45. Nie robi to już na mnie żadnego wrażenia. Na 35km biegnę i wiem to z zapisu relacji ponieważ sam nie jestem w stanie pamiętać. Zaraz potem Szwoleżerów, Agrykola, Myśliwiecka, Rozbrat. To tu wychowuję się biegowo, a dziś nie jestem w stanie odrywać nóg od ziemi. Jest mi żal ale jedyne co mogę robić to co chwilę rozciągać mięśnie. Skurcze sprawiają ból, mięśnie się blokują. Nawet przez myśl mi nie przeszło by zejść z trasy. Na tym etapie już wielu biegaczy dostaje skurczów, o niemal każde drzewo, każdą latarnię jest ktoś oparty. Niektórzy upadają, leżą na ulicy, nie są w stanie samemu rozciągnąć mięśni, pomagają im inni. Nie jest ze mną tak najgorzej, pomyślałem. Wciąż wypatruję z niecierpliwością punktów żywieniowych. Na każdym zjadam kawałek banana, piję 2 kubki wody i izotonik. Pragnienie jest nie do ugaszenia. Jak tylko odbiegam od punktu, chce mi się pić. Nie mam już żądnego żelu, zjadłem wszystkie 4 już do 34 km. Czułem się jak na jakimś pikniku. Łaknie także nie dawało mi spokoju. Żołądek miałem opustoszały. Bywało mi niedobrze, ale nie wymiotowałem. W pewnym momencie okazuje się, że mam w ręku butelkę Powerade. Skąd? Do dziś nie wiem. Nie jestem w stanie biec, siadam na krawężniku na Solcu. Między zaparkowanymi samochodami. Rozciągam się, wizualizuję 40 km...

Od debiutu w maratonie minęły 3 dni. Czuję się dobrze, w poniedziałek bolało prawe kolano, we wtorek byłbym gotowy pobiegać gdyby nie drobna infekcja wirusowa. Niedzielny wysiłek musiał bardzo obniżyć moją odporność i najzwyczajniej złapałem jakieś cholerstwo. Jutro spróbuję potruchtać. 

Czytam dużo artykułów o suplementacji. Dużo osób zaoferowało porady w tej kwestii. Umknęło to mojej uwadze. Byłem tak skupiony na jakościowych treningach, ładowaniu węglowodanów, zaklejaniu sutków, obcinaniu paznokci, niezapomnieniu niczego, że zupełnie mi to umknęło. I, o ile mogą być też inne powody, to biorąc pod uwagę objawy (odwodnienie, hyponatremia, pragnienie, łaknienie, skurcze mięśni, nudności) jest to najbardziej prawdopodobna przyczyna moich dolegliwości. Ponadto złe zarządzanie na punktach żywieniowych. Przez pierwsze 25 km, prócz swoich 2 żeli Squeezy i wody nie przyjąłem niczego. Na 23 km był punkt żywieniowy, który zupełnie zignorowałem do dziś z nieznanych mi przyczyn? Po przeanalizowaniu posiłków okazało się, że w przeddzień maratonu i w dniu maratonu nie zjadłem w ogóle soli. Ba, ostatni obiad przed maratoński to pasta z miodem, rodzynkami, daktylami i orzechami włoskimi (nowość!). Z kolejnych nieznanych mi przyczyn nie przyrządziłem mojego stałego domowego izotoniku z wody, miodu, cytryny i soli, a napiłem się kawy z rana. Mimo, że przez blisko miesiąc nie piłem już kawy, to w sobotę połasiłem się o dwie z rana. Z mlekiem ! Kawa prawdopodobnie wypłukała niewielkie ilości pozostałego (chociaż nie wiadomo skąd, bo nie zażywałem) magnezu. Piłem dużo wody, zbyt dużo. Ten fragment poniżej to 100% mnie.

(...)Trochę więcej wiadomo o skurczach w czasie dłuższych zawodów, trwających powyżej 4 godz. Niektóre badania sugerują związek tej przypadłości z hyponatremią, czyli obniżeniem poziomu sodu w organizmie, wynikającą przede wszystkim z picia zbyt dużej ilości wody. Stan ten może pogłębić się, jeśli sportowiec już na starcie miał stosunkowo niski poziom sodu. Warto zatem w dniu poprzedzającym start i rankiem w dniu wyścigu dodawać do jedzenia nieco więcej soli, aby podnieść sobie poziom sodu. W przypadku najdłużej trwających zawodów jedzenie słonych potraw może uchronić nie tylko przed skurczami, ale także przed dużo groźniejszymi symptomami hyponatremii. (źródło: http://treningbiegacza.pl/co-powoduje-skurcze-miesni)

Wiele przykładów opisanych w tym artykule można swobodnie do mnie przypiąć. Jak zbiorę to wszystko do kupy, to nie mogło mi się powieść. Zła gospodarka minerałami przed, napojami i jedzeniem podczas maratonu. Dziwi mnie ponadto, że niewielu doświadczonych biegaczy pisze o suplementacji w najbardziej newralgicznym momencie przygotowań i dniu startu. Jak pomyślę, to wychodzi mi, że przez pierwsze 25 km wypociłem wszystko co cenne z mojego ciała i reszty dystansu nie było już czym biec. Byłem samochodem bez smarów i paliwa. Byłem wrakiem. Napędzała mnie jedynie siła woli, chęć ukończenia, walki. Nie miałem wsparcia w mięśniach. Prędkość była bardzo ograniczona. 

Uczę się na błędach, ale tylko swoich. Przeczytanie wielu książek, artykułów naukowych, porad, blogów nie uchroniło mnie od ich popełnienia. Nie da się nauczyć na cudzych błędach, dlatego sam nie będę nikomu nic doradzał.  Jedyne co mogę, to napisać co mi się przytrafiło. Nie załamuję się jednak, bo dało mi to podstawy do myślenia, ogromne doświadczenie, pole do poprawy i motywację do dalszego działania. Wyznaczyło nowe cele i oczekiwania wobec siebie. Moje plany po-maratońskie najprawdopodobniej będą musiały ulec zmianie. Jestem głody długich dystansów. Pierwszy maraton tylko połechtał moje biegowe kubki smakowe i sprawił, że pragnę więcej. Nawet więcej takiego bólu i takiego cierpienia, ale przede wszystkim więcej mądrzejszego biegania. Nie wykorzystałem w pełni formy, którą budowałem przez długi okres czasu. A do tego doszła nowa wiedza, którą też chciałbym spożytkować. Dlatego coraz bardziej kieruję się ku powtórce. Jestem zbyt niecierpliwy by czekać do jesieni...

Jeszcze ból po pierwszym maratonie nie minął, a ja już zapisałem się na Cracovia Maraton. Nie jest to jeszcze wiążące postanowienie, ale bardzo bym chciał. Bezsprzecznie i nieodwołanie zakochałem się w tym dystansie ! A CM jest za 5 tygodni, 18 maja. Trasę już znam...


sobota, 12 kwietnia 2014

Egzamin dojrzałości z biegania

"(...) jeśli potrafisz przegrać i zacząć wszystko od początku, bez słowa,
nie żaląc się, że przegrałeś.

Jeżeli umiesz zmusić serce, nerwy, siły, by nie zawiodły, 
choćbyś od dawna czuł ich wyczerpanie, 
byleby wytrwać, gdy poza wolą nic już nie mówi o wytrwaniu."

                                                       Rudyard Kipling "If" ("List do syna"

Jeszcze na dobre nie opadły emocje po Półmaratonie Warszawskim, gdy życiem biegaczy, w tym moim, zawojował Orlen Warsaw Maraton wraz z imprezami towarzyszącymi. Dla jednych jest to tylko sprawdzian przed dalszymi startami, dla innych jeden z licznych epizodów tego rodzaju, a dla mnie to pierwszy start na dystansie królewskim, największy i najważniejszy z dotychczasowych biegów. 

Potrafię dokładnie odtworzyć moment, w którym pomyślałem po raz pierwszy, że przebiegnę maraton. Było to wpół do jedenastej przed południem 21 kwietnia 2013 roku. Był piękny wiosenny dzień, po niebie płynęły niegroźne chmury i z lekka powiewał wiatr. Ja stojąc pochylonym i opierając się rękoma o kolana łapczywie chwytałem powietrze na mecie biegu na 10 km, towarzyszącemu pierwszemu maratonowi Orlen w Warszawie. To był mój pierwszy start w zawodach na długim dystansie. Raz po raz zerkałem w górę, na stadion lub na wbiegających po mnie biegaczy. Pomyślałem sobie wtedy o maratończykach rozsianych po ulicach miasta. Czołówka musiała zbliżać się wtedy do połowy dystansu, ci najwolniejsi byli prawdopodobnie w okolicach 8-9 kilometra. Za rok to ja chcę być wśród tych niecierpliwie acz radośnie przeczesujących miasto, podczas gdy 10km będzie dużymi krokami przechodzić do historii, pomyślałem. 
Zestaw na maraton. Żarówiaste Saucony wymiatają :)
Dziś jestem o wiele bardziej świadomym biegaczem niż rok temu. Wtedy bez większego przygotowania, bez większego pojęcia o treningu, żywieniu, strategii czy regeneracji stanąłem w tłumie entuzjastów joggingu i wspólnie z nimi przebiegłem 10 km. Połknąłem bakcyla. Minęło jeszcze trochę czasu, zanim sprecyzowałem wyznaczone sobie cele i oczekiwania. W głowie roiło się od ambicji, wielu dalekosiężnych. Nadal się roi. Większość z nich jest długoterminowa. Dzięki temu z zaangażowaniem, cierpliwością i stanowczością godną poświęceniu, ale małymi krokami odhaczam kolejne etapy mojej biegowej wędrówki. Tymi krokami dobrnąłem do przededni pierwszego z dużych sprawdzianów, czyli maratonu.

Gdy z upływem czasu zacząłem wydłużać przebiegany dystans, trzeba było się pozbyć nawyków spontanicznego biegania i planować treningi z głową. Tu z pomocą przyszedł Internet, prasa, książki. W największej mierze były to profesjonalne blogi. W pełni świadomy konsekwencji postanowiłem przygotować się do pierwszego maratonu samemu, bez trenera, bez planu opracowanego na kilka miesięcy z góry, bez profesjonalnej otoczki. Do tej pory biegam bez zegarka z GPS i bez urządzenia do pomiaru tętna (ale wkrótce się to zmieni - czekam na przesyłkę z USA). Nie zarzekam się też, że w przyszłości nie skorzystam z planów przygotowanych wprost pode mnie, ale na tym etapie chciałem polegać na swoim wyczuciu swojego organizmu i jego możliwości. Plan przygotowań zawierał pewne stałe punkty, które stanowiły jego bazę i treningi uzupełniające. Do podstaw należały cotygodniowy crossfit i środowy trening biegowy z drużyną obozybiegowe.pl. Ponadto w miarę możliwości w weekendy starałem się brać udział w dostępnych zawodach na 5k, 10k, 15k, półmaraton. W ramach tych zaliczyłem kilka parkrunów 5k w Parku Skaryszewskim, 3 biegi górskie 10k w Falenicy, 3 biegi 10k na Kabatach, 1 bieg 15k Chomiczówki i 2 półmaratony w Wiązownie i Warszawski. Wiele z tych zawodów potwierdziło stały wzrost formy. 


Prócz bazy, pozostałe treningi były już spontaniczne. Zależały głównie od mojego samopoczucia. Często były to interwały o różnej długości i intensywności. Do tego dużo podbiegów, zabawy biegowej, trochę wybiegań. Tych ostatnich nie było zbyt dużo, bo nie jest to moja ulubiona jednostka treningowa. Bo jak w dużym mieście biegać 20-30 i ponad 30 kilometrów? Tkwić bezustannie na światłach, przeganiać z pieszymi, odskakiwać od rowerzystów tudzież psów. Niejednokrotnie ocierałem się o maskę luksusowego samochodu, którego kierowca z nadmiernym zazwyczaj uprzywilejowaniem korzystał z zielonej strzałki. Niejednokrotnie niemal wpadałem na taki samochód, którego kierowca niedoszacował mojej prędkości. Jednak dla dobra sprawy zacisnąłem zęby i pobiegłem kilka razy po około 20 km i dwa razy pofatygowałem się przez całe miasto do Lasu Kabackiego zaliczyć „trzydziestki”. A w zasadzie „trzydziestki dwójki”. Rzadko zdarzało mi się, że treningi musiały być przerywane z powodu niedyspozycji. Knock on wood, z reguły udawało mi się realizować poczynione założenia. Lubię treningi jakościowe - nie wychodzę z domu, by bezmyślnie biec przed siebie, by zaliczyć kilometry. Lubię wiedzieć, że treningi procentują w zawodach. A udane zawody dają natchnienie do kolejnych treningów i tak karuzela się nakręca. Nawet jeżeli nie uda się wybiegać nowego „życia” czy nie złamać ustalonej bariery, to każde zawody dają dużo materiału do analizy i skorygowania planu tak, by następnym razem się powiodło. Lub chociaż polepszyło.


W ten sposób dotrwałem do przede dnia sprawdzianu dojrzałości z biegania. Bo o ile krótsze biegi można traktować jak klasówki, okresowe sprawdziany, zaliczenia, to jutro będzie prawdziwa matura. Matura z biegania. I drżę przed nią tak jak w maju 11 lat temu przed matematyką. Bo jutro wkroczę w dojrzałość biegową. Można różne rzeczy kalkulować, ale jutro matematyka będzie na drugim planie. Jutro nie pomogą żadne ściągawki, koledzy, szczęście. Jutro się okaże, czy materiał został dobrze opanowany. Wyniki będą od razu. I pozostanie tylko refleksja - czy tak jak w życiu matura stanowi wstęp do naprawdę trudnych egzaminów, tak pierwszy maraton jest tylko wstępem do naprawdę trudnych biegów? 


Jutro nie będę się zabijał o wynik z kalkulatorów internetowych. Nie będę biegł ponad swoje możliwości, bo nikomu nie muszę niczego udowadniać. Uczciwie przepracowałem „przedmaturalny” rok i pobiegnę tak, jak pozwoli na to organizm i warunki. Później będzie czas na wyciąganie wniosków z popełnionych błędów i zdobytego doświadczenia. Nie twierdzę przy tym, że jak ukończę maraton w 4h, to będę tryskał szczęściem we wszystkie strony. Bo to tak jak dostać dwóję z matmy na maturze – niby zaliczone, ale oczekiwania były wyższe. Tak ja, jak i wiele innych osób wiemy, że stać mnie na wynik poniżej 3:30, a nawet w okolicach 3:20. I tak jak bardzo chciałbym złamać tę granicę, tak nie wiem co czeka mnie między 21,1 a 42,2 km biegu w zawodach. Na tym polu nie mam jeszcze doświadczenia...

Jutro o tej porze będzie już po. I będę znał odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania. Od dawna nie mogę się doczekać startu i ta niemoc w doczekaniu potęguje się z każdym dniem przybliżającym mnie do tego momentu. Gdyby to opisać funkcją, to dziś osiągnęła by maksimum. Glikogen skumulowany przez ostatnie 2 dni rozsadza mnie od środka. Wczoraj podczas treningu na przetarcie to czułem. Jest moc ! Nie zabiję się, ale powalczę.

Bo ból jest nieunikniony.

A cierpienie wyborem.

P.S. Kolano nadal doskwiera i „działa” na słowo honoru. Już zupełnie nietowarzyskie by było, gdyby pieprznęło w najmniej oczekiwanym momencie. Kontuzja podczas ostatnich 1,5 miesiąca wisiała na włosku, i mam nadzieję, że tak pozostanie. Po maratonie się tym zajmę.