sobota, 12 kwietnia 2014

Egzamin dojrzałości z biegania

"(...) jeśli potrafisz przegrać i zacząć wszystko od początku, bez słowa,
nie żaląc się, że przegrałeś.

Jeżeli umiesz zmusić serce, nerwy, siły, by nie zawiodły, 
choćbyś od dawna czuł ich wyczerpanie, 
byleby wytrwać, gdy poza wolą nic już nie mówi o wytrwaniu."

                                                       Rudyard Kipling "If" ("List do syna"

Jeszcze na dobre nie opadły emocje po Półmaratonie Warszawskim, gdy życiem biegaczy, w tym moim, zawojował Orlen Warsaw Maraton wraz z imprezami towarzyszącymi. Dla jednych jest to tylko sprawdzian przed dalszymi startami, dla innych jeden z licznych epizodów tego rodzaju, a dla mnie to pierwszy start na dystansie królewskim, największy i najważniejszy z dotychczasowych biegów. 

Potrafię dokładnie odtworzyć moment, w którym pomyślałem po raz pierwszy, że przebiegnę maraton. Było to wpół do jedenastej przed południem 21 kwietnia 2013 roku. Był piękny wiosenny dzień, po niebie płynęły niegroźne chmury i z lekka powiewał wiatr. Ja stojąc pochylonym i opierając się rękoma o kolana łapczywie chwytałem powietrze na mecie biegu na 10 km, towarzyszącemu pierwszemu maratonowi Orlen w Warszawie. To był mój pierwszy start w zawodach na długim dystansie. Raz po raz zerkałem w górę, na stadion lub na wbiegających po mnie biegaczy. Pomyślałem sobie wtedy o maratończykach rozsianych po ulicach miasta. Czołówka musiała zbliżać się wtedy do połowy dystansu, ci najwolniejsi byli prawdopodobnie w okolicach 8-9 kilometra. Za rok to ja chcę być wśród tych niecierpliwie acz radośnie przeczesujących miasto, podczas gdy 10km będzie dużymi krokami przechodzić do historii, pomyślałem. 
Zestaw na maraton. Żarówiaste Saucony wymiatają :)
Dziś jestem o wiele bardziej świadomym biegaczem niż rok temu. Wtedy bez większego przygotowania, bez większego pojęcia o treningu, żywieniu, strategii czy regeneracji stanąłem w tłumie entuzjastów joggingu i wspólnie z nimi przebiegłem 10 km. Połknąłem bakcyla. Minęło jeszcze trochę czasu, zanim sprecyzowałem wyznaczone sobie cele i oczekiwania. W głowie roiło się od ambicji, wielu dalekosiężnych. Nadal się roi. Większość z nich jest długoterminowa. Dzięki temu z zaangażowaniem, cierpliwością i stanowczością godną poświęceniu, ale małymi krokami odhaczam kolejne etapy mojej biegowej wędrówki. Tymi krokami dobrnąłem do przededni pierwszego z dużych sprawdzianów, czyli maratonu.

Gdy z upływem czasu zacząłem wydłużać przebiegany dystans, trzeba było się pozbyć nawyków spontanicznego biegania i planować treningi z głową. Tu z pomocą przyszedł Internet, prasa, książki. W największej mierze były to profesjonalne blogi. W pełni świadomy konsekwencji postanowiłem przygotować się do pierwszego maratonu samemu, bez trenera, bez planu opracowanego na kilka miesięcy z góry, bez profesjonalnej otoczki. Do tej pory biegam bez zegarka z GPS i bez urządzenia do pomiaru tętna (ale wkrótce się to zmieni - czekam na przesyłkę z USA). Nie zarzekam się też, że w przyszłości nie skorzystam z planów przygotowanych wprost pode mnie, ale na tym etapie chciałem polegać na swoim wyczuciu swojego organizmu i jego możliwości. Plan przygotowań zawierał pewne stałe punkty, które stanowiły jego bazę i treningi uzupełniające. Do podstaw należały cotygodniowy crossfit i środowy trening biegowy z drużyną obozybiegowe.pl. Ponadto w miarę możliwości w weekendy starałem się brać udział w dostępnych zawodach na 5k, 10k, 15k, półmaraton. W ramach tych zaliczyłem kilka parkrunów 5k w Parku Skaryszewskim, 3 biegi górskie 10k w Falenicy, 3 biegi 10k na Kabatach, 1 bieg 15k Chomiczówki i 2 półmaratony w Wiązownie i Warszawski. Wiele z tych zawodów potwierdziło stały wzrost formy. 


Prócz bazy, pozostałe treningi były już spontaniczne. Zależały głównie od mojego samopoczucia. Często były to interwały o różnej długości i intensywności. Do tego dużo podbiegów, zabawy biegowej, trochę wybiegań. Tych ostatnich nie było zbyt dużo, bo nie jest to moja ulubiona jednostka treningowa. Bo jak w dużym mieście biegać 20-30 i ponad 30 kilometrów? Tkwić bezustannie na światłach, przeganiać z pieszymi, odskakiwać od rowerzystów tudzież psów. Niejednokrotnie ocierałem się o maskę luksusowego samochodu, którego kierowca z nadmiernym zazwyczaj uprzywilejowaniem korzystał z zielonej strzałki. Niejednokrotnie niemal wpadałem na taki samochód, którego kierowca niedoszacował mojej prędkości. Jednak dla dobra sprawy zacisnąłem zęby i pobiegłem kilka razy po około 20 km i dwa razy pofatygowałem się przez całe miasto do Lasu Kabackiego zaliczyć „trzydziestki”. A w zasadzie „trzydziestki dwójki”. Rzadko zdarzało mi się, że treningi musiały być przerywane z powodu niedyspozycji. Knock on wood, z reguły udawało mi się realizować poczynione założenia. Lubię treningi jakościowe - nie wychodzę z domu, by bezmyślnie biec przed siebie, by zaliczyć kilometry. Lubię wiedzieć, że treningi procentują w zawodach. A udane zawody dają natchnienie do kolejnych treningów i tak karuzela się nakręca. Nawet jeżeli nie uda się wybiegać nowego „życia” czy nie złamać ustalonej bariery, to każde zawody dają dużo materiału do analizy i skorygowania planu tak, by następnym razem się powiodło. Lub chociaż polepszyło.


W ten sposób dotrwałem do przede dnia sprawdzianu dojrzałości z biegania. Bo o ile krótsze biegi można traktować jak klasówki, okresowe sprawdziany, zaliczenia, to jutro będzie prawdziwa matura. Matura z biegania. I drżę przed nią tak jak w maju 11 lat temu przed matematyką. Bo jutro wkroczę w dojrzałość biegową. Można różne rzeczy kalkulować, ale jutro matematyka będzie na drugim planie. Jutro nie pomogą żadne ściągawki, koledzy, szczęście. Jutro się okaże, czy materiał został dobrze opanowany. Wyniki będą od razu. I pozostanie tylko refleksja - czy tak jak w życiu matura stanowi wstęp do naprawdę trudnych egzaminów, tak pierwszy maraton jest tylko wstępem do naprawdę trudnych biegów? 


Jutro nie będę się zabijał o wynik z kalkulatorów internetowych. Nie będę biegł ponad swoje możliwości, bo nikomu nie muszę niczego udowadniać. Uczciwie przepracowałem „przedmaturalny” rok i pobiegnę tak, jak pozwoli na to organizm i warunki. Później będzie czas na wyciąganie wniosków z popełnionych błędów i zdobytego doświadczenia. Nie twierdzę przy tym, że jak ukończę maraton w 4h, to będę tryskał szczęściem we wszystkie strony. Bo to tak jak dostać dwóję z matmy na maturze – niby zaliczone, ale oczekiwania były wyższe. Tak ja, jak i wiele innych osób wiemy, że stać mnie na wynik poniżej 3:30, a nawet w okolicach 3:20. I tak jak bardzo chciałbym złamać tę granicę, tak nie wiem co czeka mnie między 21,1 a 42,2 km biegu w zawodach. Na tym polu nie mam jeszcze doświadczenia...

Jutro o tej porze będzie już po. I będę znał odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania. Od dawna nie mogę się doczekać startu i ta niemoc w doczekaniu potęguje się z każdym dniem przybliżającym mnie do tego momentu. Gdyby to opisać funkcją, to dziś osiągnęła by maksimum. Glikogen skumulowany przez ostatnie 2 dni rozsadza mnie od środka. Wczoraj podczas treningu na przetarcie to czułem. Jest moc ! Nie zabiję się, ale powalczę.

Bo ból jest nieunikniony.

A cierpienie wyborem.

P.S. Kolano nadal doskwiera i „działa” na słowo honoru. Już zupełnie nietowarzyskie by było, gdyby pieprznęło w najmniej oczekiwanym momencie. Kontuzja podczas ostatnich 1,5 miesiąca wisiała na włosku, i mam nadzieję, że tak pozostanie. Po maratonie się tym zajmę.


 

1 komentarz: