środa, 16 kwietnia 2014

Przybyłem, zobaczyłem, nie zwyciężyłem ale się wiele nauczyłem

My dear Marathon,
you might have laughed if I told you, 
you might have hidden a frown. 
you might have succeded in changing me, 
I might have been turned around. 
it's easier to leave than to be left behind, 
leaving was never my proud. 

Completing you my dear Marathon never easy,
I saw the lights fading down...
                                          (parafraza tekstu R.E.M. "Leaving New York")


Na Moście Świętokrzyskim jest zlokalizowany 40. km, stamtąd już tylko 2,195 km do mety. Z górki. Nie mam pojęcia jak długo to już trwa, nie mam sił spojrzeć na zegarek. Na 35. km było około 3 godzin. Ile czasu mogło upłynąć od tamtej pory? Zwykle 5km pokonuję w około 20 minut, ale nie dziś... Nie mogło to być nawet mniej niż 30 minut - przecież od Myśliwieckiej zatrzymywałem się chyba z 6-7 razy. Trochę Galloway'owałem. Nie jestem z tego dumny, ale były momenty, że nogi nie chciały się odrywać od ziemi. Raz przysiadłem na krawężniku, nie byłem w stanie rozciągnąć dwójek stojąc. Nie wiem jak długo to trwało, jakieś 2-3 minuty, może 5? Wypiłem półlitrowego Powerade. Wtedy nie myślałem jeszcze o mecie. Chciałem bez zatrzymywania dotrzeć do 40 km, do mostu. Nie udało się. Przed mostem zatrzymywałem się jeszcze dwukrotnie. 
Na macie 35 kilometra
40. km na Moście Świętokrzyskim. Tłum biegaczy wciąż mnie mija. Ile to mogło być już osób? Setki, może tysiące? Podnoszę głowę, widzę zegar na moście. Wskazuje 3 godziny 41 minut od strzału startera. Kurwa, 5km w 41 minut?! Sięgam dalej wzrokiem, stadion. To gdzieś tam będzie kres moich mąk. Padnę na ziemię, chwilę poleżę, potem rozciągnę mięśnie. O niczym bardziej nie marzę. Może jeszcze o piciu? Wypiję 2 litry Powerada. Albo 3.  A w domu mam 2 piwa. Nie pamiętam kiedy ostatnio wypiłem jedno po drugim, ale dziś to zrobię. Gdy tylko wrócę. To będzie moja nagroda. Muszę tylko jeszcze obiec ten cholerny stadion. Przed znacznikiem 40. km zatrzymuję się by rozciągnąć raz jeszcze mięśnie ud. Jak się później okaże - po raz ostatni. Być może to zasługa Powerada wypitego na krawężniku na 39 km. Nie pamiętam skąd go miałem. Nie zmienia to jednak faktu, że znakomicie ugasił pragnienie. Trudno mi sobie przypomnieć co dokładnie ma w składzie Powerade, ale pewnie moje ciało potrzebowało wszystkiego, co on miał w sobie. W tamtym momencie Powerade urósł w moim systemie wartości dóbr konsumpcyjnych do rangi dobra luksusowego. Mogłem zapłacić za niego każdą cenę, problem tkwił w tym, że niczego już przy sobie nie miałem. Nawet grama żelu. Od Mostu Świętokrzyskiego dobiegłem do mety już bez przerwy na rozciąganie. Były to najdłuższe 2,2 km biegu od minięcia linii oznaczającej 30 km. Na kilometr i dwieście metrów przed metą stał już tłum kibiców. Krzyczał, ale ja niczego nie słyszałem. Lekki podbieg, znam go z zeszłego roku. Na około 800 m do mety Marta z Maćkiem dają znać, że ostatnia prosta. Dalej też ktoś krzyczy do mnie po imieniu - nie wiem czy ktoś znajomy czy po prostu przeczytał na koszulce? U biegaczy obok pojawiają się uśmiechy, podrywają się po raz ostatni do walki. Niektórzy zagęszczają kroki, wyżej podnoszą kolana. Czytam transparenty kibiców. Jedne ogólnie motywujące, inne bardzo osobiste. Metę widać z daleka. Musi do niej być jeszcze około 600-700 m. Te chwile mijają bardzo szybko. Już o nic nie walczę, chcę tylko ukończyć. I wiem, że to się uda. Nawet siedząc na krawężniku na 39 km w to nie wątpiłem. Człapię, bo nie można tego nazwać biegiem. Słyszę rozmowy speakera z tymi, którzy już ukończyli. Ktoś mówi, że tydzień temu biegł w Dębnie, ktoś inny, że to pierwszy maraton. Jeszcze ktoś inny dzieli się oceną trasy. Trwam. Prawdę mówiąc na ostatnich metrach spodziewałem się błyskotliwych banerów otrzeźwiających umysł przed metą, jak w Półmaratonie Warszawskim. Nie wiedziałem jak daleko jest do mety, ta prosta była złudna. Nie potrafiłem ocenić czy to 100 czy 500 metrów? Ostatecznie mijam ją, metę mojego pierwszego maratonu. A za metą ktoś ubiera mi folię termiczną, wciska izotonik, tu teraz nakłada mi medal na szyję, ściska dłoń, jeszcze woda do ręki, baton, jeszcze jeden powerade i już nie mam rąk... Zatrzymuję się, wypijam duszkiem pół litra niebieskiego płynu. Natychmiast otrzymuję nowy. Wokół tłum maratończyków, wielu leży. Widzę Alexa, mówię co się stało, gratuluję jego życiówki. Padam na ziemię i leżę tak 15 minut. Drugi izotonik, woda, trzeci izotonik. Batona wyrzucam...
Meta

Już w domu odczytuję sms z wynikiem 3:53:29. Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, bowiem ukończyłem maraton. Wynik poprawię. Być może już niedługo. Stać mnie było na więcej, ale popełniłem błędy żółtodzioba. Biorąc pod uwagę ile czasu straciłem na rozciąganie i też czasem Galloway-owanie, to i tak jestem zaskoczony, że zamknęło się to w 4 godzinach. Poniżej zamieszczam tabelę z międzyczasami. Do 25 km piątki mijały w 23-24 minuty, a następne w 28, 31 i 41 minut. Od 25 km do mety przebiegło obok wyprzedzajac mnie 1206 biegaczy. Wielu z nich nawet nie widziałem bo na skraju trasy byłem zajęty innymi sprawami...

Nazwa Czas
rzeczywisty
Czas
netto
Różnica min/km km/h Czas
brutto
Msc
open
Msc
płeć‡
Msc
kateg
Tempo
na ...
5 km 09:55:54.34 00:24:17 24:17 04:51 12.35 00:25:02 1031 996 418 03:24:55
10 km 10:19:31.67 00:47:54 23:37 04:47 12.53 00:48:39 991 958 389 03:22:06
15 km 10:43:13.57 01:11:36 23:42 04:46 12.57 01:12:21 991 959 396 03:21:24
20 km 11:07:18.13 01:35:41 24:05 04:47 12.54 01:36:26 987 955 400 03:21:52
21.097 km 11:12:25.18 01:40:48 05:07 04:46 12.56 01:41:33 1009 976 397 03:21:36
25 km 11:31:30.47 01:59:53 19:05 04:47 12.51 02:00:38 1013 980 398 03:22:20
30 km 11:59:21.37 02:27:44 27:51 04:55 12.18 02:28:29 1166 1127 472 03:27:47
35 km 12:30:55.61 02:59:18 31:34 05:07 11.71 03:00:03 1589 1523 622 03:36:09
40 km 13:12:20.55 03:40:43 41:25 05:31 10.87 03:41:28 2296 2163 939 03:52:49
Meta 13:25:09.65 03:53:32 12:49 05:32 10.84 03:54:17 2318 2186 938

Co poszło nie tak? Dlaczego tak się stało? Popełniłem wiele błędów, ale gdzie dokładnie? 
Część już wyjaśniłem, na wiele pytań pewnie nigdy nie znajdę odpowiedzi.

To nie był mój dzień, czułem to od rana. A w zasadzie od poprzedniego wieczora. Przed snem zażyłem krople żołądkowe, bo nie czułem się zupełnie dobrze. Coś wisiało w powietrzu. Przed startem żartowałem z chłopakami, nie dopuszczałem do siebie złych myśli. Już pierwsza połowa dystansu szła jak po gruzie. Trzymałem się Alexa, pierwsze 10 km pobiegliśmy w nieco poniżej 48 minut, na półmetku mieliśmy nieco powyżej 1h40. Szło zgodnie z planem, ale nie biegło mi się dobrze. Ten Ursynów... Kibiców nie było wielu, może poza okolicami E.Leclerca (strefa kibica) i Multikina. Ulice szerokie, budynki oddalone, wiało w twarz, słońce złośliwie grzało choć nie stwarzało upału. Przebieg między Ursynowem a Wilanowem to chyba jakiś żart organizatorów, przez jakieś krzaki, pola, obok szczekających psów. A później to przed czym uczulała Agnieszka... Pole z kapustą. Przez około 7-8 km. Mimo, że to nie ta pora roku, to oczyma wyobraźni dokładnie widziałem zgniłą kapustę na polach obok. Na 25 km Alex zaczął się oddalać aż w końcu zniknął mi z oczu. Mijając 25 km, miałem jeszcze planowe tempo. I wtedy coś pierdolnęło. Ale tak nagle i bezapelacyjnie. Pomyślałem, że to ściana tylko coś wcześnie... Spodziewałem się jej, ale dopiero na 35 km. Dwukrotnie treningowo przebiegłem 32 km w tempie około 5 min/km i nie było z tym problemu. Dwukrotnie zrobiłem to nazajutrz po kabackiej dysze w ramach GPW, które to były moimi najszybszymi dziesiątkami w życiu. Te trzydziestki przebiegłem bez szczególnego przygotowania pod kątem żywieniowym, wypłukany w przeddzień z glikogenu, zaledwie o żelu, bananie i wodzie. Co do cholery się dzieje? Dlaczego tempo spada, łydki kamienieją a świadomość zanika? Z każdym kilometrem jest gorzej. Jeszcze przed 30 km zaczynają się problemy z udami. Wysiadają najpierw czwórki, przystaję żeby je rozciągnąć. Tempo spada na łeb na szyję. Na 31 km mijam w oddali blok siostry i cieszę się, że nie ma jej w Warszawie. Nie chciałaby tego oglądać. Z filmów na stronie organizatora wiem, że już wtedy wyglądam jak wrak człowieka. Do łydek i czwórek przyłączają się dwójki. Zatrzymuję się i idę kawałek, bo biec nie jestem w stanie. Rozciągam, biegnę kawałek, idę. Mijam 32 km. Dopiero 32 km, już od 7 km nie jestem w stanie utrzymać biegu ciągłego przez więcej niż 200-300 m, a do mety jeszcze ponad 10 km. Dopiero tutaj mijają mnie baloniki na 3h30. Dużo dała pierwsza połówka. Szlag by je... ! Nawet nie podejmuję walki. Kilometry mijają bardzo powoli. Na skraju trasy coraz więcej kibiców. W okolicy Gagarina mogę się spodziewać znajomych, dlatego spinam pośladki i biegnę. Nogi za cholerę nie chcą podawać, a ja nie mogę się ani zatrzymać ani po-Galloway-ować. Kurwa ! Na chyba 34 km  mija mnie Wojtek. Nawet nie byłem w stanie powiedzieć mu co mi jest, bo sam tego nie wiedziałem. Jak się później okaże Wojtek dobiegnie w 3h36, zrobi życiówkę. Zaraz za Wojtkiem mijają mnie baloniki na 3h45. Nie robi to już na mnie żadnego wrażenia. Na 35km biegnę i wiem to z zapisu relacji ponieważ sam nie jestem w stanie pamiętać. Zaraz potem Szwoleżerów, Agrykola, Myśliwiecka, Rozbrat. To tu wychowuję się biegowo, a dziś nie jestem w stanie odrywać nóg od ziemi. Jest mi żal ale jedyne co mogę robić to co chwilę rozciągać mięśnie. Skurcze sprawiają ból, mięśnie się blokują. Nawet przez myśl mi nie przeszło by zejść z trasy. Na tym etapie już wielu biegaczy dostaje skurczów, o niemal każde drzewo, każdą latarnię jest ktoś oparty. Niektórzy upadają, leżą na ulicy, nie są w stanie samemu rozciągnąć mięśni, pomagają im inni. Nie jest ze mną tak najgorzej, pomyślałem. Wciąż wypatruję z niecierpliwością punktów żywieniowych. Na każdym zjadam kawałek banana, piję 2 kubki wody i izotonik. Pragnienie jest nie do ugaszenia. Jak tylko odbiegam od punktu, chce mi się pić. Nie mam już żądnego żelu, zjadłem wszystkie 4 już do 34 km. Czułem się jak na jakimś pikniku. Łaknie także nie dawało mi spokoju. Żołądek miałem opustoszały. Bywało mi niedobrze, ale nie wymiotowałem. W pewnym momencie okazuje się, że mam w ręku butelkę Powerade. Skąd? Do dziś nie wiem. Nie jestem w stanie biec, siadam na krawężniku na Solcu. Między zaparkowanymi samochodami. Rozciągam się, wizualizuję 40 km...

Od debiutu w maratonie minęły 3 dni. Czuję się dobrze, w poniedziałek bolało prawe kolano, we wtorek byłbym gotowy pobiegać gdyby nie drobna infekcja wirusowa. Niedzielny wysiłek musiał bardzo obniżyć moją odporność i najzwyczajniej złapałem jakieś cholerstwo. Jutro spróbuję potruchtać. 

Czytam dużo artykułów o suplementacji. Dużo osób zaoferowało porady w tej kwestii. Umknęło to mojej uwadze. Byłem tak skupiony na jakościowych treningach, ładowaniu węglowodanów, zaklejaniu sutków, obcinaniu paznokci, niezapomnieniu niczego, że zupełnie mi to umknęło. I, o ile mogą być też inne powody, to biorąc pod uwagę objawy (odwodnienie, hyponatremia, pragnienie, łaknienie, skurcze mięśni, nudności) jest to najbardziej prawdopodobna przyczyna moich dolegliwości. Ponadto złe zarządzanie na punktach żywieniowych. Przez pierwsze 25 km, prócz swoich 2 żeli Squeezy i wody nie przyjąłem niczego. Na 23 km był punkt żywieniowy, który zupełnie zignorowałem do dziś z nieznanych mi przyczyn? Po przeanalizowaniu posiłków okazało się, że w przeddzień maratonu i w dniu maratonu nie zjadłem w ogóle soli. Ba, ostatni obiad przed maratoński to pasta z miodem, rodzynkami, daktylami i orzechami włoskimi (nowość!). Z kolejnych nieznanych mi przyczyn nie przyrządziłem mojego stałego domowego izotoniku z wody, miodu, cytryny i soli, a napiłem się kawy z rana. Mimo, że przez blisko miesiąc nie piłem już kawy, to w sobotę połasiłem się o dwie z rana. Z mlekiem ! Kawa prawdopodobnie wypłukała niewielkie ilości pozostałego (chociaż nie wiadomo skąd, bo nie zażywałem) magnezu. Piłem dużo wody, zbyt dużo. Ten fragment poniżej to 100% mnie.

(...)Trochę więcej wiadomo o skurczach w czasie dłuższych zawodów, trwających powyżej 4 godz. Niektóre badania sugerują związek tej przypadłości z hyponatremią, czyli obniżeniem poziomu sodu w organizmie, wynikającą przede wszystkim z picia zbyt dużej ilości wody. Stan ten może pogłębić się, jeśli sportowiec już na starcie miał stosunkowo niski poziom sodu. Warto zatem w dniu poprzedzającym start i rankiem w dniu wyścigu dodawać do jedzenia nieco więcej soli, aby podnieść sobie poziom sodu. W przypadku najdłużej trwających zawodów jedzenie słonych potraw może uchronić nie tylko przed skurczami, ale także przed dużo groźniejszymi symptomami hyponatremii. (źródło: http://treningbiegacza.pl/co-powoduje-skurcze-miesni)

Wiele przykładów opisanych w tym artykule można swobodnie do mnie przypiąć. Jak zbiorę to wszystko do kupy, to nie mogło mi się powieść. Zła gospodarka minerałami przed, napojami i jedzeniem podczas maratonu. Dziwi mnie ponadto, że niewielu doświadczonych biegaczy pisze o suplementacji w najbardziej newralgicznym momencie przygotowań i dniu startu. Jak pomyślę, to wychodzi mi, że przez pierwsze 25 km wypociłem wszystko co cenne z mojego ciała i reszty dystansu nie było już czym biec. Byłem samochodem bez smarów i paliwa. Byłem wrakiem. Napędzała mnie jedynie siła woli, chęć ukończenia, walki. Nie miałem wsparcia w mięśniach. Prędkość była bardzo ograniczona. 

Uczę się na błędach, ale tylko swoich. Przeczytanie wielu książek, artykułów naukowych, porad, blogów nie uchroniło mnie od ich popełnienia. Nie da się nauczyć na cudzych błędach, dlatego sam nie będę nikomu nic doradzał.  Jedyne co mogę, to napisać co mi się przytrafiło. Nie załamuję się jednak, bo dało mi to podstawy do myślenia, ogromne doświadczenie, pole do poprawy i motywację do dalszego działania. Wyznaczyło nowe cele i oczekiwania wobec siebie. Moje plany po-maratońskie najprawdopodobniej będą musiały ulec zmianie. Jestem głody długich dystansów. Pierwszy maraton tylko połechtał moje biegowe kubki smakowe i sprawił, że pragnę więcej. Nawet więcej takiego bólu i takiego cierpienia, ale przede wszystkim więcej mądrzejszego biegania. Nie wykorzystałem w pełni formy, którą budowałem przez długi okres czasu. A do tego doszła nowa wiedza, którą też chciałbym spożytkować. Dlatego coraz bardziej kieruję się ku powtórce. Jestem zbyt niecierpliwy by czekać do jesieni...

Jeszcze ból po pierwszym maratonie nie minął, a ja już zapisałem się na Cracovia Maraton. Nie jest to jeszcze wiążące postanowienie, ale bardzo bym chciał. Bezsprzecznie i nieodwołanie zakochałem się w tym dystansie ! A CM jest za 5 tygodni, 18 maja. Trasę już znam...


sobota, 12 kwietnia 2014

Egzamin dojrzałości z biegania

"(...) jeśli potrafisz przegrać i zacząć wszystko od początku, bez słowa,
nie żaląc się, że przegrałeś.

Jeżeli umiesz zmusić serce, nerwy, siły, by nie zawiodły, 
choćbyś od dawna czuł ich wyczerpanie, 
byleby wytrwać, gdy poza wolą nic już nie mówi o wytrwaniu."

                                                       Rudyard Kipling "If" ("List do syna"

Jeszcze na dobre nie opadły emocje po Półmaratonie Warszawskim, gdy życiem biegaczy, w tym moim, zawojował Orlen Warsaw Maraton wraz z imprezami towarzyszącymi. Dla jednych jest to tylko sprawdzian przed dalszymi startami, dla innych jeden z licznych epizodów tego rodzaju, a dla mnie to pierwszy start na dystansie królewskim, największy i najważniejszy z dotychczasowych biegów. 

Potrafię dokładnie odtworzyć moment, w którym pomyślałem po raz pierwszy, że przebiegnę maraton. Było to wpół do jedenastej przed południem 21 kwietnia 2013 roku. Był piękny wiosenny dzień, po niebie płynęły niegroźne chmury i z lekka powiewał wiatr. Ja stojąc pochylonym i opierając się rękoma o kolana łapczywie chwytałem powietrze na mecie biegu na 10 km, towarzyszącemu pierwszemu maratonowi Orlen w Warszawie. To był mój pierwszy start w zawodach na długim dystansie. Raz po raz zerkałem w górę, na stadion lub na wbiegających po mnie biegaczy. Pomyślałem sobie wtedy o maratończykach rozsianych po ulicach miasta. Czołówka musiała zbliżać się wtedy do połowy dystansu, ci najwolniejsi byli prawdopodobnie w okolicach 8-9 kilometra. Za rok to ja chcę być wśród tych niecierpliwie acz radośnie przeczesujących miasto, podczas gdy 10km będzie dużymi krokami przechodzić do historii, pomyślałem. 
Zestaw na maraton. Żarówiaste Saucony wymiatają :)
Dziś jestem o wiele bardziej świadomym biegaczem niż rok temu. Wtedy bez większego przygotowania, bez większego pojęcia o treningu, żywieniu, strategii czy regeneracji stanąłem w tłumie entuzjastów joggingu i wspólnie z nimi przebiegłem 10 km. Połknąłem bakcyla. Minęło jeszcze trochę czasu, zanim sprecyzowałem wyznaczone sobie cele i oczekiwania. W głowie roiło się od ambicji, wielu dalekosiężnych. Nadal się roi. Większość z nich jest długoterminowa. Dzięki temu z zaangażowaniem, cierpliwością i stanowczością godną poświęceniu, ale małymi krokami odhaczam kolejne etapy mojej biegowej wędrówki. Tymi krokami dobrnąłem do przededni pierwszego z dużych sprawdzianów, czyli maratonu.

Gdy z upływem czasu zacząłem wydłużać przebiegany dystans, trzeba było się pozbyć nawyków spontanicznego biegania i planować treningi z głową. Tu z pomocą przyszedł Internet, prasa, książki. W największej mierze były to profesjonalne blogi. W pełni świadomy konsekwencji postanowiłem przygotować się do pierwszego maratonu samemu, bez trenera, bez planu opracowanego na kilka miesięcy z góry, bez profesjonalnej otoczki. Do tej pory biegam bez zegarka z GPS i bez urządzenia do pomiaru tętna (ale wkrótce się to zmieni - czekam na przesyłkę z USA). Nie zarzekam się też, że w przyszłości nie skorzystam z planów przygotowanych wprost pode mnie, ale na tym etapie chciałem polegać na swoim wyczuciu swojego organizmu i jego możliwości. Plan przygotowań zawierał pewne stałe punkty, które stanowiły jego bazę i treningi uzupełniające. Do podstaw należały cotygodniowy crossfit i środowy trening biegowy z drużyną obozybiegowe.pl. Ponadto w miarę możliwości w weekendy starałem się brać udział w dostępnych zawodach na 5k, 10k, 15k, półmaraton. W ramach tych zaliczyłem kilka parkrunów 5k w Parku Skaryszewskim, 3 biegi górskie 10k w Falenicy, 3 biegi 10k na Kabatach, 1 bieg 15k Chomiczówki i 2 półmaratony w Wiązownie i Warszawski. Wiele z tych zawodów potwierdziło stały wzrost formy. 


Prócz bazy, pozostałe treningi były już spontaniczne. Zależały głównie od mojego samopoczucia. Często były to interwały o różnej długości i intensywności. Do tego dużo podbiegów, zabawy biegowej, trochę wybiegań. Tych ostatnich nie było zbyt dużo, bo nie jest to moja ulubiona jednostka treningowa. Bo jak w dużym mieście biegać 20-30 i ponad 30 kilometrów? Tkwić bezustannie na światłach, przeganiać z pieszymi, odskakiwać od rowerzystów tudzież psów. Niejednokrotnie ocierałem się o maskę luksusowego samochodu, którego kierowca z nadmiernym zazwyczaj uprzywilejowaniem korzystał z zielonej strzałki. Niejednokrotnie niemal wpadałem na taki samochód, którego kierowca niedoszacował mojej prędkości. Jednak dla dobra sprawy zacisnąłem zęby i pobiegłem kilka razy po około 20 km i dwa razy pofatygowałem się przez całe miasto do Lasu Kabackiego zaliczyć „trzydziestki”. A w zasadzie „trzydziestki dwójki”. Rzadko zdarzało mi się, że treningi musiały być przerywane z powodu niedyspozycji. Knock on wood, z reguły udawało mi się realizować poczynione założenia. Lubię treningi jakościowe - nie wychodzę z domu, by bezmyślnie biec przed siebie, by zaliczyć kilometry. Lubię wiedzieć, że treningi procentują w zawodach. A udane zawody dają natchnienie do kolejnych treningów i tak karuzela się nakręca. Nawet jeżeli nie uda się wybiegać nowego „życia” czy nie złamać ustalonej bariery, to każde zawody dają dużo materiału do analizy i skorygowania planu tak, by następnym razem się powiodło. Lub chociaż polepszyło.


W ten sposób dotrwałem do przede dnia sprawdzianu dojrzałości z biegania. Bo o ile krótsze biegi można traktować jak klasówki, okresowe sprawdziany, zaliczenia, to jutro będzie prawdziwa matura. Matura z biegania. I drżę przed nią tak jak w maju 11 lat temu przed matematyką. Bo jutro wkroczę w dojrzałość biegową. Można różne rzeczy kalkulować, ale jutro matematyka będzie na drugim planie. Jutro nie pomogą żadne ściągawki, koledzy, szczęście. Jutro się okaże, czy materiał został dobrze opanowany. Wyniki będą od razu. I pozostanie tylko refleksja - czy tak jak w życiu matura stanowi wstęp do naprawdę trudnych egzaminów, tak pierwszy maraton jest tylko wstępem do naprawdę trudnych biegów? 


Jutro nie będę się zabijał o wynik z kalkulatorów internetowych. Nie będę biegł ponad swoje możliwości, bo nikomu nie muszę niczego udowadniać. Uczciwie przepracowałem „przedmaturalny” rok i pobiegnę tak, jak pozwoli na to organizm i warunki. Później będzie czas na wyciąganie wniosków z popełnionych błędów i zdobytego doświadczenia. Nie twierdzę przy tym, że jak ukończę maraton w 4h, to będę tryskał szczęściem we wszystkie strony. Bo to tak jak dostać dwóję z matmy na maturze – niby zaliczone, ale oczekiwania były wyższe. Tak ja, jak i wiele innych osób wiemy, że stać mnie na wynik poniżej 3:30, a nawet w okolicach 3:20. I tak jak bardzo chciałbym złamać tę granicę, tak nie wiem co czeka mnie między 21,1 a 42,2 km biegu w zawodach. Na tym polu nie mam jeszcze doświadczenia...

Jutro o tej porze będzie już po. I będę znał odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania. Od dawna nie mogę się doczekać startu i ta niemoc w doczekaniu potęguje się z każdym dniem przybliżającym mnie do tego momentu. Gdyby to opisać funkcją, to dziś osiągnęła by maksimum. Glikogen skumulowany przez ostatnie 2 dni rozsadza mnie od środka. Wczoraj podczas treningu na przetarcie to czułem. Jest moc ! Nie zabiję się, ale powalczę.

Bo ból jest nieunikniony.

A cierpienie wyborem.

P.S. Kolano nadal doskwiera i „działa” na słowo honoru. Już zupełnie nietowarzyskie by było, gdyby pieprznęło w najmniej oczekiwanym momencie. Kontuzja podczas ostatnich 1,5 miesiąca wisiała na włosku, i mam nadzieję, że tak pozostanie. Po maratonie się tym zajmę.


 

poniedziałek, 31 marca 2014

Mam tak samo jak ty, miasto moje a w nim...

Mam tak samo jak ty, 
Miasto moje, a w nim 
Najpiękniejszą moją życiówkę...

Już po zdobyciu Agrykoli wiedziałem, że zamierzonego celu nie zdołam osiągnąć. Prawdę mówiąc wiedziałem to już dużo wcześniej, ale dopiero Agrykola pozbawiła mnie wszelkich złudzeń. Na Alejach Ujazdowskich nogi przez około 200 metrów dochodziły do siebie, próbując zrozumieć co je spotkało i dopiero gdy zobaczyłem znacznik 16 kilometra i około 1:09 z sekundami (wieloma) na zegarze, uświadomiłem sobie, że tylko pobiegnięcie ostatnich 5,1 km w czasie 20 minut da mi to, po co stanąłem na starcie. Ponieważ mięśnie nóg nie zakwasiły się, ostatnie 5 km biegłem najszybciej jak mogłem. No i właśnie okazuje się, że dziś szansa na złamanie 1:30 nie była duża.

Nie mam szybkości. Docieram do pewnej granicy prędkości, na której mogę trwać przez długi dystans, ale jej nie zwiększę. Chyba, że zakwasiłbym mięśnie, co w biegu długodystansowym nie wróży dobrego. Większość treningów, które robię są nastawione na Orlen Maraton, w którym nadzwyczajne prędkości nie będą mi potrzebne. Zatem złamanie 1:30 w półmaratonie wymagać będzie innych treningów i jeszcze trochę czasu.

Nie mam jednak z tego tytułu żalu ani pretensji. Bo do kogo? I o co? Mógłbym jeszcze gdybać, co by było gdybym pierwszą połowę pobiegł szybciej? Tylko co to zmieni? Nic. Pozostaje tylko cieszyć się z nowej, poprawionej o 25 sekund życiówki, wywalczonej na trudniejszej technicznie trasie, w nieco gorszych warunkach pogodowych (dobrych, ale w Wiązownie pogoda była idealna - bezsłoneczna i temperatura zaledwie parę stopni powyżej zera), ale przy o jak wiele lepszej atmosferze i fantastycznym wsparciu kibiców najładniejszego miasta w Polsce. Na trasie trudnej, ale pięknej, zahaczającej o wielkomiejskie centrum, urokliwą starówkę, przyjemne nadwiślańskie bulwary z widokiem na rzekę, tunel, centralny park miejski, oblegane place. Biegnącej po asfalcie, bruku i szutrze. Zaczynającej się i kończącej pod stadionem i dwukrotnie przebiegającej mostem nad Wisłą. 

Tym razem bieg był bardziej równy niż ten w Wiązownie, noszący ex-życiówkę. Może, gdyby dokładniej przyjrzeć się czasowi pierwszej i drugiej dychy, to dostrzec można by było znamiona niewielkiego negative split'u. Zbyt wolno zaczęliśmy. Przez większość biegu towarzyszyli mi koledzy z drużyny. Miałem wyznaczać tempo do 15 km. Każdy kilometr jednak biegliśmy nieco wolniej od zakładanego planu. Na pomiarze z 5 km mieliśmy 21:59. Na następnej piątce nieco przyspieszyliśmy (21:29), dzięki czemu na następnym pomiarze mieliśmy 43:29 i tylko o 9 sekund odbiegaliśmy od przyjętego planu strategicznego. Na tym odcinku był jednak chłodny, 900-metrowy tunel, co mogło mieć wpływ na niewielką poprawę czasu. W tunelu do walki zagrzewał chór śpiewający ac apella. Nie potrafię wytłumaczyć co stało się między 10 a 15 kilometrem całkowicie płaskiej trasy, że tempo spadło i pokonaliśmy ten odcinek w 21:43, co na 15 kilometrze dawało czas 1:05:15. Mniej więcej na 14 kilometrze po raz ostatni na trasie widziałem Marcina i Alexa. Wojtek został w tyle już przed 10 kilometrem. Z Agrykolą i finiszem walczyłem już sam. I ten odcinek oceniam najlepiej w moim wykonaniu. Piątka między 15 a 20 kilometrem na którą składa się m. in. wspomniana Golgota biegaczy, strzeliła w 21:33 i na 20tym kilometrze zameldowałem się z czasem 1:26:48. Na końcówce walczyłem już tylko o życie*. Ostatni kilometr dłużył się jak cholera. Zawsze tak jest na końcówce, którą paradoksalnie biegnie się najszybciej. Moje finiszowe tempo 4:09 dupy nie urywa. Nie pomogły mobilizujące do szybkiej końcówki cytaty na znacznikach ostatnich kilkuset metrów (nie pamiętam ich wszystkich, ale najbardziej podobał mi się ten z 700m do mety "Boli? Musi boleć!" oraz ten z ostatniej 100ki "Ognia!"). Nie pomogły okrzyki kibiców. Szybkości nie było.
Nic dodać nic ująć

Podsumowując, pomimo niedosytu i niezrealizowania planu złamania 1:30, to 9 PZU Półmaraton Warszawski uważam za najlepsze zawody, w jakich dotychczas wziąłem udział. I nie chodzi mi jedynie o miejsce ich rozgrywania, czyli jedyne słuszne miasto Warszawę. Przez większość dystansu miałem wsparcie kolegów z drużyny, w żadnej chwili biegu nie miałem kryzysu ani nawet jego najdrobniejszych oznak. Ani podbiegając Agrykolę, ani po niej, ani na finiszu nie poczułem utraty energii, zwątpienia, bezsilności, fizycznego wypompowania. Gnałem niesiony okrzykami zupełnie obcego mi tłumu. Doping na ostatnich kilometrach był oszałamiający. Biegłem przez miasto, a do mocnego finiszu zagrzewali mnie zupełnie nieznani mi ludzie, krzyczący do mnie kolorem koszulki. Wreszcie udało się poprawić liczącą sobie tylko miesiąc życiówkę i to na własnym podwórku. Wszystko to pozwala z optymizmem patrzeć na zbliżający się wielkimi krokami start sezonu. Również w Warszawie. Regeneruję siły i już nie mogę się doczekać...  

Na sam koniec trochę statystyki. Wszyscy ekonomiści ją tak bardzo lubimy, choć służy nam mniej więcej tak jak zepsuta latarnia - mimo, że niczego nie rozjaśnia to i tak zawsze można się o nią oprzeć. Opierając się o dane wychodzi mi, że ostatni półmaraton przebiegłem ze średnim tempem 4:20 min/km, co jest tempem średnio o 1,2 sek/km lepszym, niż to, jakie osiągnąłem miesiąc temu w Wiązownie. Jeżeli progres będzie postępował ciągiem arytmetycznym, to czas 1:31 złamię już w następnym półmaratonie, ale granicę 1:30 dopiero w czwartym następnym. Liczę, że jednak nastąpi to jeszcze w tym roku i że ciąg arytmetyczny postępu zmieni się w geometryczny. Nie będę wnikał w kwestie kalorii, tętna i innych mniej wymiernych danych dla zwykłych, przyziemnych ludzi (po prostu tych danych nie mam), ale dopowiem, że przebiegłem półmaraton ze średnią prędkością 13,87 km/h. I tu drogi kolego rowerzysto (nieustannie porównujący moje wyniki z jazdą na rowerze) nawet jeżeli sądzisz, że możesz przejechać 1 km w 2:30 min (24 km/h) nie wchodząc w strefę dyskomfortu, to gwarantuję Ci, że nie jesteś w stanie utrzymać tego tempa na trasie o zróżnicowanym profilu liczącej 21,1 km. Nie wierzysz? Zmierz się z tym.
Acha, umknęłoby mi. W klasyfikacji generalnej zająłem 763 miejsce na 11 149 osób, które ukończyły bieg, co oznacza, że lepszych ode mnie było zaledwie 7% biegaczy. W zasadzie biegaczy i biegaczek, bo tych drugich przede mną było zaledwie 26. Nie wiem co do końca mogą te dane oznaczać, ale przypuszczam, że być może to, że moja forma pnie się w górę... 

*życie - życiówka w żargonie biegaczy.

środa, 12 marca 2014

Pokrzyżować plany kontuzji

Do Warsaw Orlen Maratonu pozostał już tylko miesiąc. Za sobą mam już kilka sprawdzianów formy, z których każdy wypadł powyżej moich oczekiwań. I został już tylko jeden - Półmaraton Warszawski w ostatni weekend marca.

Pierwszy sprawdzian miałem już w styczniu podczas biegu Chomiczówki. Po dłuższej przerwie była okazja pobiegnięcia po płaskiej, atestowanej trasie. Tempo nie było rewelacyjne, ale jak na intensywność trenowania w tamtym czasie zadowalające - 4:25 min/km. W zimie !

Kolejnym sprawdzianem był Półmaraton Wiązowski w pierwszy weekend marca, który ukończyłem z wynikiem zdecydowanie lepszym niż zadowalający. Po dobrym biegu, prowadzonym przez większość dystansu w tempie narastającym, po bolesnej końcówce i walce przełyku z żelem energetycznym, zdołałem o prawie 10 minut poprawić życiówkę. Do nowej życiówki będę teraz próbował zbliżyć się w Warszawie. Półmaraton niestety przypłaciłem urazem - myślałem, że było to zwykłe nadwyrężenie stawu kolanowego, niestety ortopeda zweryfikował moje przypuszczenia i powiedział, że to zespół przeciążeniowy przyczepu MCL czyli więzadła piszczelowego pobocznego. Na szczęście nie ma urazu mechanicznego. Na jeszcze większe szczęście, w przeciwieństwie do innych więzadeł kolana, MCL posiada dużą zdolność do regeneracji. Przekonałem się o tym samemu, biegając z urazem przez ponad tydzień i nie cierpiąc z tego powodu. Lekarz zalecił leki przeciwzapalne, wzmocnienie mięśni czworogłowych ud, okłady lodem, leczenie zachowawcze. Zalecił też porzucenie sportu, względnie przerzucenie się na inne dyscypliny mniej niż bieganie obciążające kolana (np. szachy). Do jednych rad się zaleciłem, do innych nie (pewnie wiecie których :) ).

Ale zanim poszedłem do lekarza, to zrobiłem nową życiówkę na 10 km podczas GPW na Kabatach. Przebiegłem ten dystans w średnim tempie 4:04 (czyli w czasie 40:39 według pomiaru organizatora), przy czym drugie 5 kilometrów było poniżej 20 minut. Z urazem kolana, rzecz jasna. Podczas biegu ścięgna rozgrzewają się i nie doskwierają, lekkie uczucie bólu przychodzi zazwyczaj na kilka godzin po biegu. Dzień później w planach było 30 kilometrowe wybieganie. W tym celu pojechałem do Lasu Kabackiego, by nic i nikt nie utrudniało zadania. Pomimo niepewności tkwiącej w kolanie byłem zdeterminowany by plan zrealizować. Udało się nawet z drobną nawiązką: 32,5 km, z czego ostatnie 12 km w tempie docelowym maratonu (czyli w moim przypadku 4:59 min/km). Latałem jak głupi dwie godziny pięćdziesiąt minut !! po tym Lesie Kabackim zwiedzając niemal każdy jego zakątek i mijając niektórych spacerowiczów kilka razy. Niektórzy nawet zaczęli mi się w pewnym momencie kłaniać :) Letko nie było. Do auta wróciłem na oparach. Przy okazji wybiegania ostatecznie utwierdziłem się w przekonaniu, że czekolada i bieg to w moim przypadku nie są dobra komplementarne...  

Po wypełnieniu planu tygodniowy licznik wskazał 60,1 km. I wtedy dopiero postanowiłem pójść do ortopedy by mi przekazał cudowną nowinę, że z tym co mi jest to bieganie nie jest najlepszą ideą, ale zrozumiałem też, że na to nie umrę. Po poniedziałkowym treningu CrossFit nie bolało. Okłady lodem, rozciąganie, zachowawczość. Dziś nie boli. Idę zatem na trening z obozybiegowe.pl 

Bo nie wiem czy gdzieś już o tym wspominałem, ale od początku tego sezonu trenuję z drużyną obozów. Tak oficjalnie.

 


czwartek, 6 marca 2014

Między euforią a zdruzgotaniem

Jeżeli ktoś przed Półmaratonem Wiązowskim powiedziałby mi, że pobiegnę go poniżej godziny trzydziestu dwóch minut, to z pełną odpowiedzialnością swoich czynów prychnąłbym mu prosto w twarz. Nie miałem takich zamiarów, a nawet pragnień. Było kilka celów i strategii na ten bieg, ale jak to zwykle w moim przypadku bywa strategie swoje, a emocje swoje. Tym razem emocje wzięły górę. Nie po raz pierwszy. I pewnie nie ostatni.

Mam nadzieję, że widać nowe startowe Saucony Kinvara 4, po pierwszym biegu mam bardzo dobrą opinię na ich temat.

Cel minimum zakładał pobiegnięcie szybciej niż w niedomierzonym przełajowym Półmaratonie Kampinoskim (1:38:05), a cel optimum złamanie 1:35. Gdzieś tam w tyle głowy siedziała mi myśl, że fajnie by było przesunąć życiówkę do 1:34 z niewielkimi groszami, a jak by się zaczynała na 1:33 to już skakałbym z radości chyba ze 2 minuty co najmniej. Tymczasem moja nowa życiówka w półmaratonie od niedzieli wynosi 1:31:47 !! i nie wiem, co mam z tym zrobić. Jaram się tym wynikiem, jak małe dziecko nową zabawką. Zwykle jestem wobec siebie i swoich wyników surowy, ale biorąc pod uwagę moje (krótkie?) doświadczenie biegowe i (jeszcze niewielki) stopień wytrenowania, oceniam osiągnięty wynik jako bardziej niż satysfakcjonujący. 

Półmaraton w Wiązownie, na przedmieściach której leży Warszawa, ma kilka podstawowych zalet i nie chodzi tu tylko o położenie blisko domu. Po pierwsze  daje szansę pobiec na asfaltowej, atestowanej trasie. Po drugie stanowi fantastyczny sprawdzian formy jeszcze w zimie, na miesiąc przed połówką warszawską oraz początkiem sezonu maratońskiego w Polsce. I jak się samemu przekonałem, ma organizację bez najmniejszego zarzutu oraz genialną sielską atmosferę biegu na długości 10,55 km tam i z powrotem. Aczkolwiek zawsze znajdą się malkontenci...


Około 600 metrów do mety, zapierniczam pomimo bólu gdzieś w przełyku

Skoro strategia została przywołana, to oczywiście była ona obmyślona do najdrobniejszego szczegółu, ale zdołała przetrwać tylko do mniej więcej drugiego kilometra biegu. Zasadniczo zakładała bieg równy w tempie 4:30 min/km przez 21,1 km. Od drugiego kilometra nastąpiło jednak coś, czego do dziś nie jestem w stanie zrozumieć i nie potrafię w sposób bezsprzeczny wytłumaczyć przeciętnemu słuchaczowi. Zacząłem delikatnie podkręcać tempo, po sekundzie-dwie na każdy kilometr. Mniej więcej od drugiego kilometra odpłynąłem i zamknąłem się w swoim świecie. W pełni skupiłem się na biegu i pozwoliłem ciału dyktować tempo. Bez zegarka, bez pulsometru, bez GPS. Z rzadka wymienialiśmy zdania z biegnącym ramię w ramię ze mną Marcinem z drużyny. Kątem oka widziałem tuż za mną też naszą trener Agnieszkę (obozybiegowe.pl). Biegliśmy w trójkę. Czas sprawdziłem jedynie na znaczniku 10 km. Na dysze mieliśmy 44:17 czyli już 43 sekundy zapasu nad tym, co chcieliśmy mieć. Biegliśmy cały czas w strefie komfortu, w tempie konwersacyjnym, mimo, że nie rozmawialiśmy. Oddech był równy i spokojny. Po nawrotce (Półmaraton Wiązowski biegnie się agrafką - tam i z powrotem tą samą trasą) przyspieszyłem. Poczułem nagły przypływ adrenaliny, prawdopodobnie z tego powodu, że do mety było już zaledwie 10 i pół kilometra, a w ogóle nie czułem ani w nogach ani w płucach przebytego już dystansu. Biegło się lekko, miło, bardzo przyjemnie. Niektóre kilometry robiliśmy po 4:12-4:15 min. Nie zwalnialiśmy, nawet na podbiegu który mieliśmy forsować w tempie 4:10... Ta biegowa sielanka trwała do mniej więcej 13-14 kilometra. Mniej więcej wtedy stałem się nieszczęśliwym konsumentem drugiego żelu Agisko. Jak dotąd miałem z nimi pozytywne doświadczenia, zdaje się najczęściej chwalone przez biegaczy żele energetyczne. Nawet po pierwszym żelu na 7 kilometrze czułem się dobrze. Ale to drugie cholerstwo utknęło mi w przełyku i za nic nie chciało się przesunąć we właściwe temu miejsce, powodując ból z każdym oddechem. Pomimo bólu nie zwalniałem, a na każdym punkcie próbowałem wodą przesunąć słodki środek o wątpliwej konsystencji parę centymetrów w dół. Nie pomagało. Od 18 km piekło tak, że gdyby nie świadomość, że potrwa to już tylko 3 km z paroma metrami to rzuciłbym to w diabły, zamówiłbym taksówkę i pojechał do domu. W pewnym momencie miałem myśl by usiąść na krawężniku i się rozpłakać... ale ta wiejska droga nie miała krawężników. Biegłem dalej. Poza tym piękna życiówka była na wyciągnięcie ręki. W okolicach 15 km Marcin wspominał, że biegniemy na złamanie 1:33. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że zrzucimy jeszcze sporo ponad minutę z tego czasu.

Na mecie o mało nie rzygnąłem. Odruchy wymiotne miałem 3 razy, mniej więcej 10 metrów przed metą, gdzie już stał tłum kibiców, na linii mety i 5 metrów za linią mety - gdy uciekając na bok w celu ulżenia sobie wolontariuszka zdążyła mi jeszcze wcisnąć na szyję medal i uścisnąć dłoń. I może to sprawiło, że mi natychmiast przeszło. Skończyło się na postrachu. A żel przesunął się tam, gdzie powinien był 7 km wcześniej...

Dżiz, że też na parę metrów przed metą miałem jeszcze taki krok, chyba chciałem jak najszybciej skończyć te męki.
Na koniec trochę statystyki. 21,097 kilometra przebiegłem w średnim tempie 4:21 min/km stosując strategię negative split. Pierwszą połowę pokonałem w 46:34, co daje średnie tempo 4:25 min/km, a drugą połowę w 45:13, czyli średnio w 4:17 min/km. Dla porównania życiową dychę pokonałem w średnim tempie 4:14 czyli zaledwie 3 sekundy na kilometr szybciej niż drugą połowę półmaratonu. Mam nadzieję, że to wyjaśnia mój zachwyt nad wynikiem z pierwszego akapitu.

Wszystko to po zaledwie miesiącu treningów z obozybiegowe.pl Aż boję się pomyśleć co przyniesie wiosna (knock on wood!).

poniedziałek, 10 lutego 2014

Chomiczówka

Po raz trzeci lub czwarty wracam do tego tekstu. Był rozpoczęty tuż po biegu ale za każdym razem coś odciągało mnie od postawienia kropki nad i. Odśnieżam wspomnienie z czasu mrozów, które powoli odeszły w niepamięć. 

Była to styczniowa niedziela, słupek rtęci spadł zdecydowanie poniżej zera, zacinający siarczysty wiatr i okresowe opady śniegu. Taka pogoda nie przeszkadzała by ponad 1200 biegaczy stanęło na starcie Biegu Chomiczówki na 15 km, a wcześniej około 700 ukończyło Bieg o Puchar Bielan (5 km). Ani przez chwilę nie przeszła mi przez głowę myśl by zrezygnować tamtego dnia. Ba, byłem pełen optymizmu, że po raz kolejny stanę w dużej grupie biegaczy. Biegaczy, nastawionych na ciągłe przesuwanie granic własnych możliwości, dążących do poprawiania swoich rezultatów poprzez bezustanne zmuszanie się do największego wysiłku, jaki są w stanie znieść i w końcu przeżywających euforię wraz z przekroczeniem linii zwieńczających ich zaangażowanie.

Bieg Chomiczówki odbywał się na nietypowym dystansie 15 kilometrów. Trasa z atestem PZLA. Dla mnie ani dystans ani atest nie miały najistotniejszego znaczenia. Najważniejszym był sprawdzian formy na płaskim asfalcie. Od dawna nie biegłem takich zawodów. Takie zawody zimą to rzeczywiście rarytas. Jako, że wciąż jestem laikiem biegowym to nie miałem zielonego pojęcia jak biegnie się 15 km. A tym bardziej zimą, przy temperaturze poniżej 0 stopni - czy potrzebny żel? Płyn? Jakaś przekąska? Wziąłem żel, bardziej z głodu niż z czegokolwiek innego. Bieg rozpoczynający się o 11:00 to już sporo po śniadaniu. Z doświadczenia wiem, biegnąc z pustym żołądkiem myśli o mecie biją się z myślami o powiększonym McRoyalu z McDonaldsa czy innej Pizzy z PizzaHut...
Nietrudno zgadnąć, że myślę już co zjem po biegu... :)
Stanąłem w strefie powyżej 1:03:00, a poniżej 1:09:00. Tyle o swojej formie wiedziałem na pewno. No, może jeszcze wiedziałem, że skończę bliżej tej górnej granicy niż dolnej. Nie ruszyłem zbyt mocno, pierwsze 5 km biegłem ze średnim tempem 4:31 min/km. Od razu dało się poczuć różnicę między płaskim jak naleśnik asfaltem, a pagórkowatą Falenicą. Samo założenie treningowych szusów zamiast terenówek miało niebagatelne znaczenie na komfort biegu. Po 10 km rzut oka na czasomierz zeskanował wartość 44:45. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że źle nie jest. No ale nie jest też na tyle dobrze, żeby nie mogło być lepiej. Uśrednione tempo było zaledwie 2 sekundy/km lepsze od pierwszej piątki. Niech będzie takie tempo, pomyślałem, lecę dalej bez szału w jedną czy drugą stronę. Pokonywałem niezliczone zakręty Bielańskiego osiedla Chomiczówka i mimo, że było to już trzecie, a zarazem ostatnie okrążenie, to nie pamiętałem czego spodziewać się za zakrętem. Jakaś ta trasa była... nie dość, że pokręcona to jeszcze taka byle jaka, bez szczególnych punktów odniesienia, tylko chodniki, bloki, gdzie-nie-gdzie fryzjer czy kosmetyczka. Zdaje się, że Lidl gdzieś mi śmignął przed oczami. I to chyba na tyle z punktów charakterystycznych. Nawet metę bym przeoczył, gdyby biegacz biegnący przede mną nie zaczął podejrzanie przyspieszać... Gdy się zorientowałem, że to już setki metrów zostało to postanowiłem ostatecznie się przesunąć o parę pozycji. Z czasem netto 1:06:15 zadebiutowałem na 15 km, zajmując 240 miejsce na około 1200 sklasyfikowanych. Pierwszy kwartyl. Tyle z historii tego biegu.
 
Walka o 240 miejsce. Nie muszę dodawać, kto je zajął? :)

Forma nie zaskoczyła. Zasadniczo taka jak przed zimą, może nawet ciut gorsza. Zacząłem się zastanawiać wtedy, czy uda mi się kiedyś wyjść ponad biegową przeciętność. Zrobić kolejny krok do przodu. Mam wrażenie, że to co ostatnio biegam, to ustanowiona baza, która bez radykalnych zmian w treningu czy nastawieniu nie będzie iść do przodu. Potrzeba kolejnego bodźca, kolejnego odświeżenia. Bieganie w kółko tego samego pozwoliło dotrzeć tylko do tego momentu i stanąć pod ścianą, której bez zmian nie da się sforsować. Zmian w nastawieniu także. 


A, i wiem już gdzie jest Chomiczówka ! :) Esperanto i Chomiczówka, dwie największe tajemnice lokalizacyjne Warszawy moich czasów studencki. Na Esperanto zaprowadził mnie basen, na Chomiczówkę bieg...

wtorek, 21 stycznia 2014

Falenica vol. 3 i inne takie

Czasu jak na lekarstwo. Ale już robię mały update. Biegam, ale co to za bieganie w niedoczasie? Jak uda się zrobić trzy treningi tygodniowo to jestem z siebie dumny. Chciałbym cztery. Ale ciągle coś - a to wyjazd, a to niepogoda, a to zwykłe lenistwo, coś i już. Ale od początku, to znaczy od ostatniej Falenicy.

Rzeczą pocieszająco jest to, że ciągle odnotowuję niewielki acz stopniowy progres. Nie inaczej było podczas 3. rundy zimowych biegów górskich w Falenicy (11 01 2014). Wprawdzie aura wówczas panująca po raz kolejny nie potwierdziła charakteru biegu, ale nie umniejszyło to jego atrakcyjności i popularności. Na starcie miała stanąć po raz kolejny rekordowa liczba śmiałków, a główny bieg na 10 km ukończyło 600 biegaczy. Ja ponownie startowałem w pierwszej - najszybszej grupie. Na początku biegu tłum większy niż podczas 2 pierwszych startów. Nie wiem skąd Ci ludzie się wysypali przede mną, bo wydawało mi się, że stałem w miarę dobrym strategicznie miejscu. Wyglądało to jak nieodgwizdany false start na 100 m. Przetrwałem w tym tłumie obcego mi tempa na pierwszym podbiegu i pierwszym zbiegu, ale na drugim podbiegu postanowiłem odszukać własnego rytmu, co tak jak poprzednim razem przypłaciłem szybką utratą sił. Ale przekonać miałem się o tym dopiero później. Na pierwszym okrążeniu nakręciłem dobre 14:50. Z jednej strony podjarałem się tym bo chciałem zejść poniżej 45 minut, z drugiej ciśniecie na urwanie kilku sekund z tego czasu na drugim kółku dało efekt wprost odwrotny do zamierzanego. Drugie kółko pokonałem o 30 sekund wolniej niż pierwsze (15:20). Ostatnie kółko było ciut szybsze od środkowego (15:15), ale o niebo gorsze od tego, co planowałem wykonać. Ostatecznie z czasem 45:25 zająłem 140 miejsce, wciąż pierwszy kwartyl :) Było to zarazem o około 30 sekund szybciej niż poprzednim razem. 
Ostatni podbieg przed finiszem, fot. maratonczyk.pl
W tygodniu między Falenicą a Chomiczówką wykonałem (we wtorek rano) 12 km BNP  i (w sobotę) 13 km OWB1 powiązanego z odbiorem pakietu startowego. Od wtorku do piątku przebywałem na delegacji w Hadze i nie wiadomo skąd ubzdurałem sobie, że nie będzie tam ani czasu ani miejsc do biegania. Przekonywałem się w myślach, że nie znam miasta, że będzie ciemno, deszczowo itd. Mimo długiego wahania nie zabrałem butów i stroju. Żałowałem już we wtorek wieczorem, gdy okazało się, że hotel jest 50m od długiej nadmorskiej promenady z setkami biegaczy i niemal całkowitym brakiem turystów. Plułem sobie w brodę jeszcze następne 2 dni widząc mijających mnie, uśmiechniętych pomimo złej aury biegaczy. Biegli pojedynczo i w grupkach, młodzi i ciut starsi, kobiety i mężczyźni. Biegły ich dziesiątki, setki, mnóstwo. Nieporównywalnie więcej niż w Warszawie. Umówiłem się z sobą, że następnym razem nie popełnię już takiego faux pas.

Jest coś jeszcze o czym zdaje się wcześniej nie wspominałem. Nie boli. Już w ogóle nie boli, przestało. Biegnę i nie martwię się o biodro. Powoli głowa uwalnia się od niekomfortowych myśli, zmartwień, obaw i lęków. Nie ma jęków, grymasów na twarzy, przeklinania pod nosem. Już przestaję myśleć o tym, że się spieprzy, że runie, że skończy się jak wtedy. Napawam się swobodą myśli i czerpię z biegania to co najprzyjemniejsze. Nie inaczej było podczas 31 Biegu Chomiczówki. Ale o tym za moment.

czwartek, 2 stycznia 2014

Falenica vol. 2

Było kilka rzeczy, które wiedziałem już na pewno. Widziałem na pewno, że kontuzja powoli się wycofuje. Wiedziałem, że na trasie będzie dużo piasku, korzeni i podbiegów. Wiedziałem, że zrobiłem kilka treningów i że wynik powinien być lepszy niż za pierwszym razem. Nie wiedziałem jedynie o ile lepszy.

Pierwszą pętlę pobiegłem najszybciej - w 15:00. Wtedy w głowie zaświtała mi myśl, że mogę zrobić wynik poniżej 45 minut. Niestety pierwsza pętla kosztowała mnie najwięcej energii. A w zasadzie jej początek. Szukałem miejsca na własne tempo. Nie lubię biec tempem innych, a niestety na początku z przodu ustawiło się wielu biegaczy, którzy przecenili własną formę i umiejętności. Na pierwszym kilometrze było dużo biegu w piasku po kolana, po korzeniach, po krzakach. W końcu udało się odnaleźć komfortowe tempo, grupę biegaczy, z którymi trzymałem się do końca. Niestety zbyt duży wysiłek energetyczny na pierwszej pętli sprawił, że drugą pobiegłem o 30 sekund wolniej. Z kilkoma biegaczami ciągle zamienialiśmy się miejscami. Ja zyskiwałem na zbiegach, potem traciłem na wypłaszczeniach. Podbiegi szły mi w kratkę. Początkowo połykałem je na luzie, tak jakby ich nie było. W drugiej części dystansu sprawiały mi już sporo problemu, a wypłaszczenia po podbiegach, które powinny stanowić wytchnienie dla  zmęczonych nóg okazywały się często tak piaszczyste, że były niczym gwóźdź do trumny.
fot. maratonczyk.pl

Z początkiem ostatniego okrążenia zdałem sobie już do końca sprawę, że wyniku poniżej 45 minut tym razem nie osiągnę. Postanowiłem więc czerpać jak najwięcej satysfakcji z biegu. Na piaszczystych wypłaszczeniach miałem wrażenie, że w ogóle nie poruszam się do przodu, że nogi ruszają się jakby były w smole. W tych krytycznych momentach trzeba zawsze widzieć metę. 
fot. maratonczyk.pl
A metę widać z daleka. Bo do niej prowadzi ostatni prosty odcinek z górki. Z górki w geologicznym znaczeniu tego słowa. Około 200-300 metrów z tej górki. A przed metą tłum gapiów, kolejka biegaczy na mecie i już tylko rzut oka na zegarek i jest ! Progres. Niewielki, ale odnotowany. O 43 sekundy lepiej niż przed dwoma tygodniami. Radość! Nie tyle z wyniku, co z ukończenia kolejnego biegu, kolejnego wyzwania. Kolejny raz dałem sobie solidnie w kość, wymęczyłem organizm, poszerzyłem granice swoich możliwości, dołożyłem kolejną cegiełkę do budowli, której projekt jeszcze nie został ukończony.

Na podstawie uzyskanego wyniku (oficjalnie 45:57) zostałem sklasyfikowany na 124 miejscu na 484 biegaczy, którzy ukończyli bieg. Pozwala to z optymizmem patrzeć na przyszłe biegi, o ile warunki nie zmienią się na, jak to nazwa biegu mówi - zimowe. A kolejny start już 11 stycznia. Can't wait...
fot.maratonczyk.pl