Mam tak samo jak ty,
Miasto moje, a w nim
Najpiękniejszą moją życiówkę...
Już po zdobyciu Agrykoli wiedziałem, że zamierzonego celu nie zdołam osiągnąć. Prawdę mówiąc wiedziałem to już dużo wcześniej, ale dopiero Agrykola pozbawiła mnie wszelkich złudzeń. Na Alejach Ujazdowskich nogi przez około 200 metrów dochodziły do siebie, próbując zrozumieć co je spotkało i dopiero gdy zobaczyłem znacznik 16 kilometra i około 1:09 z sekundami (wieloma) na zegarze, uświadomiłem sobie, że tylko pobiegnięcie ostatnich 5,1 km w czasie 20 minut da mi to, po co stanąłem na starcie. Ponieważ mięśnie nóg nie zakwasiły się, ostatnie 5 km biegłem najszybciej jak mogłem. No i właśnie okazuje się, że dziś szansa na złamanie 1:30 nie była duża.
Nie mam szybkości. Docieram do pewnej granicy prędkości, na której mogę trwać przez długi dystans, ale jej nie zwiększę. Chyba, że zakwasiłbym mięśnie, co w biegu długodystansowym nie wróży dobrego. Większość treningów, które robię są nastawione na Orlen Maraton, w którym nadzwyczajne prędkości nie będą mi potrzebne. Zatem złamanie 1:30 w półmaratonie wymagać będzie innych treningów i jeszcze trochę czasu.
Nie mam jednak z tego tytułu żalu ani pretensji. Bo do kogo? I o co? Mógłbym jeszcze gdybać, co by było gdybym pierwszą połowę pobiegł szybciej? Tylko co to zmieni? Nic. Pozostaje tylko cieszyć się z nowej, poprawionej o 25 sekund życiówki, wywalczonej na trudniejszej technicznie trasie, w nieco gorszych warunkach pogodowych (dobrych, ale w Wiązownie pogoda była idealna - bezsłoneczna i temperatura zaledwie parę stopni powyżej zera), ale przy o jak wiele lepszej atmosferze i fantastycznym wsparciu kibiców najładniejszego miasta w Polsce. Na trasie trudnej, ale pięknej, zahaczającej o wielkomiejskie centrum, urokliwą starówkę, przyjemne nadwiślańskie bulwary z widokiem na rzekę, tunel, centralny park miejski, oblegane place. Biegnącej po asfalcie, bruku i szutrze. Zaczynającej się i kończącej pod stadionem i dwukrotnie przebiegającej mostem nad Wisłą.
Tym razem bieg był bardziej równy niż ten w Wiązownie, noszący ex-życiówkę. Może, gdyby dokładniej przyjrzeć się czasowi pierwszej i drugiej dychy, to dostrzec można by było znamiona niewielkiego negative split'u. Zbyt wolno zaczęliśmy. Przez większość biegu towarzyszyli mi koledzy z drużyny. Miałem wyznaczać tempo do 15 km. Każdy kilometr jednak biegliśmy nieco wolniej od zakładanego planu. Na pomiarze z 5 km mieliśmy 21:59. Na następnej piątce nieco przyspieszyliśmy (21:29), dzięki czemu na następnym pomiarze mieliśmy 43:29 i tylko o 9 sekund odbiegaliśmy od przyjętego planu strategicznego. Na tym odcinku był jednak chłodny, 900-metrowy tunel, co mogło mieć wpływ na niewielką poprawę czasu. W tunelu do walki zagrzewał chór śpiewający ac apella. Nie potrafię wytłumaczyć co stało się między 10 a 15 kilometrem całkowicie płaskiej trasy, że tempo spadło i pokonaliśmy ten odcinek w 21:43, co na 15 kilometrze dawało czas 1:05:15. Mniej więcej na 14 kilometrze po raz ostatni na trasie widziałem Marcina i Alexa. Wojtek został w tyle już przed 10 kilometrem. Z Agrykolą i finiszem walczyłem już sam. I ten odcinek oceniam najlepiej w moim wykonaniu. Piątka między 15 a 20 kilometrem na którą składa się m. in. wspomniana Golgota biegaczy, strzeliła w 21:33 i na 20tym kilometrze zameldowałem się z czasem 1:26:48. Na końcówce walczyłem już tylko o życie*. Ostatni kilometr dłużył się jak cholera. Zawsze tak jest na końcówce, którą paradoksalnie biegnie się najszybciej. Moje finiszowe tempo 4:09 dupy nie urywa. Nie pomogły mobilizujące do szybkiej końcówki cytaty na znacznikach ostatnich kilkuset metrów (nie pamiętam ich wszystkich, ale najbardziej podobał mi się ten z 700m do mety "Boli? Musi boleć!" oraz ten z ostatniej 100ki "Ognia!"). Nie pomogły okrzyki kibiców. Szybkości nie było.
Podsumowując, pomimo niedosytu i niezrealizowania planu złamania 1:30, to 9 PZU Półmaraton Warszawski uważam za najlepsze zawody, w jakich dotychczas wziąłem udział. I nie chodzi mi jedynie o miejsce ich rozgrywania, czyli jedyne słuszne miasto Warszawę. Przez większość dystansu miałem wsparcie kolegów z drużyny, w żadnej chwili biegu nie miałem kryzysu ani nawet jego najdrobniejszych oznak. Ani podbiegając Agrykolę, ani po niej, ani na finiszu nie poczułem utraty energii, zwątpienia, bezsilności, fizycznego wypompowania. Gnałem niesiony okrzykami zupełnie obcego mi tłumu. Doping na ostatnich kilometrach był oszałamiający. Biegłem przez miasto, a do mocnego finiszu zagrzewali mnie zupełnie nieznani mi ludzie, krzyczący do mnie kolorem koszulki. Wreszcie udało się poprawić liczącą sobie tylko miesiąc życiówkę i to na własnym podwórku. Wszystko to pozwala z optymizmem patrzeć na zbliżający się wielkimi krokami start sezonu. Również w Warszawie. Regeneruję siły i już nie mogę się doczekać...
Na sam koniec trochę statystyki. Wszyscy ekonomiści ją tak bardzo lubimy, choć służy nam mniej więcej tak jak zepsuta latarnia - mimo, że niczego nie rozjaśnia to i tak zawsze można się o nią oprzeć. Opierając się o dane wychodzi mi, że ostatni półmaraton przebiegłem ze średnim tempem 4:20 min/km, co jest tempem średnio o 1,2 sek/km lepszym, niż to, jakie osiągnąłem miesiąc temu w Wiązownie. Jeżeli progres będzie postępował ciągiem arytmetycznym, to czas 1:31 złamię już w następnym półmaratonie, ale granicę 1:30 dopiero w czwartym następnym. Liczę, że jednak nastąpi to jeszcze w tym roku i że ciąg arytmetyczny postępu zmieni się w geometryczny. Nie będę wnikał w kwestie kalorii, tętna i innych mniej wymiernych danych dla zwykłych, przyziemnych ludzi (po prostu tych danych nie mam), ale dopowiem, że przebiegłem półmaraton ze średnią prędkością 13,87 km/h. I tu drogi kolego rowerzysto (nieustannie porównujący moje wyniki z jazdą na rowerze) nawet jeżeli sądzisz, że możesz przejechać 1 km w 2:30 min (24 km/h) nie wchodząc w strefę dyskomfortu, to gwarantuję Ci, że nie jesteś w stanie utrzymać tego tempa na trasie o zróżnicowanym profilu liczącej 21,1 km. Nie wierzysz? Zmierz się z tym.
Acha, umknęłoby mi. W klasyfikacji generalnej zająłem 763 miejsce na 11 149 osób, które ukończyły bieg, co oznacza, że lepszych ode mnie było zaledwie 7% biegaczy. W zasadzie biegaczy i biegaczek, bo tych drugich przede mną było zaledwie 26. Nie wiem co do końca mogą te dane oznaczać, ale przypuszczam, że być może to, że moja forma pnie się w górę...
*życie - życiówka w żargonie biegaczy.
Nie mam jednak z tego tytułu żalu ani pretensji. Bo do kogo? I o co? Mógłbym jeszcze gdybać, co by było gdybym pierwszą połowę pobiegł szybciej? Tylko co to zmieni? Nic. Pozostaje tylko cieszyć się z nowej, poprawionej o 25 sekund życiówki, wywalczonej na trudniejszej technicznie trasie, w nieco gorszych warunkach pogodowych (dobrych, ale w Wiązownie pogoda była idealna - bezsłoneczna i temperatura zaledwie parę stopni powyżej zera), ale przy o jak wiele lepszej atmosferze i fantastycznym wsparciu kibiców najładniejszego miasta w Polsce. Na trasie trudnej, ale pięknej, zahaczającej o wielkomiejskie centrum, urokliwą starówkę, przyjemne nadwiślańskie bulwary z widokiem na rzekę, tunel, centralny park miejski, oblegane place. Biegnącej po asfalcie, bruku i szutrze. Zaczynającej się i kończącej pod stadionem i dwukrotnie przebiegającej mostem nad Wisłą.
Tym razem bieg był bardziej równy niż ten w Wiązownie, noszący ex-życiówkę. Może, gdyby dokładniej przyjrzeć się czasowi pierwszej i drugiej dychy, to dostrzec można by było znamiona niewielkiego negative split'u. Zbyt wolno zaczęliśmy. Przez większość biegu towarzyszyli mi koledzy z drużyny. Miałem wyznaczać tempo do 15 km. Każdy kilometr jednak biegliśmy nieco wolniej od zakładanego planu. Na pomiarze z 5 km mieliśmy 21:59. Na następnej piątce nieco przyspieszyliśmy (21:29), dzięki czemu na następnym pomiarze mieliśmy 43:29 i tylko o 9 sekund odbiegaliśmy od przyjętego planu strategicznego. Na tym odcinku był jednak chłodny, 900-metrowy tunel, co mogło mieć wpływ na niewielką poprawę czasu. W tunelu do walki zagrzewał chór śpiewający ac apella. Nie potrafię wytłumaczyć co stało się między 10 a 15 kilometrem całkowicie płaskiej trasy, że tempo spadło i pokonaliśmy ten odcinek w 21:43, co na 15 kilometrze dawało czas 1:05:15. Mniej więcej na 14 kilometrze po raz ostatni na trasie widziałem Marcina i Alexa. Wojtek został w tyle już przed 10 kilometrem. Z Agrykolą i finiszem walczyłem już sam. I ten odcinek oceniam najlepiej w moim wykonaniu. Piątka między 15 a 20 kilometrem na którą składa się m. in. wspomniana Golgota biegaczy, strzeliła w 21:33 i na 20tym kilometrze zameldowałem się z czasem 1:26:48. Na końcówce walczyłem już tylko o życie*. Ostatni kilometr dłużył się jak cholera. Zawsze tak jest na końcówce, którą paradoksalnie biegnie się najszybciej. Moje finiszowe tempo 4:09 dupy nie urywa. Nie pomogły mobilizujące do szybkiej końcówki cytaty na znacznikach ostatnich kilkuset metrów (nie pamiętam ich wszystkich, ale najbardziej podobał mi się ten z 700m do mety "Boli? Musi boleć!" oraz ten z ostatniej 100ki "Ognia!"). Nie pomogły okrzyki kibiców. Szybkości nie było.
Nic dodać nic ująć |
Podsumowując, pomimo niedosytu i niezrealizowania planu złamania 1:30, to 9 PZU Półmaraton Warszawski uważam za najlepsze zawody, w jakich dotychczas wziąłem udział. I nie chodzi mi jedynie o miejsce ich rozgrywania, czyli jedyne słuszne miasto Warszawę. Przez większość dystansu miałem wsparcie kolegów z drużyny, w żadnej chwili biegu nie miałem kryzysu ani nawet jego najdrobniejszych oznak. Ani podbiegając Agrykolę, ani po niej, ani na finiszu nie poczułem utraty energii, zwątpienia, bezsilności, fizycznego wypompowania. Gnałem niesiony okrzykami zupełnie obcego mi tłumu. Doping na ostatnich kilometrach był oszałamiający. Biegłem przez miasto, a do mocnego finiszu zagrzewali mnie zupełnie nieznani mi ludzie, krzyczący do mnie kolorem koszulki. Wreszcie udało się poprawić liczącą sobie tylko miesiąc życiówkę i to na własnym podwórku. Wszystko to pozwala z optymizmem patrzeć na zbliżający się wielkimi krokami start sezonu. Również w Warszawie. Regeneruję siły i już nie mogę się doczekać...
Na sam koniec trochę statystyki. Wszyscy ekonomiści ją tak bardzo lubimy, choć służy nam mniej więcej tak jak zepsuta latarnia - mimo, że niczego nie rozjaśnia to i tak zawsze można się o nią oprzeć. Opierając się o dane wychodzi mi, że ostatni półmaraton przebiegłem ze średnim tempem 4:20 min/km, co jest tempem średnio o 1,2 sek/km lepszym, niż to, jakie osiągnąłem miesiąc temu w Wiązownie. Jeżeli progres będzie postępował ciągiem arytmetycznym, to czas 1:31 złamię już w następnym półmaratonie, ale granicę 1:30 dopiero w czwartym następnym. Liczę, że jednak nastąpi to jeszcze w tym roku i że ciąg arytmetyczny postępu zmieni się w geometryczny. Nie będę wnikał w kwestie kalorii, tętna i innych mniej wymiernych danych dla zwykłych, przyziemnych ludzi (po prostu tych danych nie mam), ale dopowiem, że przebiegłem półmaraton ze średnią prędkością 13,87 km/h. I tu drogi kolego rowerzysto (nieustannie porównujący moje wyniki z jazdą na rowerze) nawet jeżeli sądzisz, że możesz przejechać 1 km w 2:30 min (24 km/h) nie wchodząc w strefę dyskomfortu, to gwarantuję Ci, że nie jesteś w stanie utrzymać tego tempa na trasie o zróżnicowanym profilu liczącej 21,1 km. Nie wierzysz? Zmierz się z tym.
Acha, umknęłoby mi. W klasyfikacji generalnej zająłem 763 miejsce na 11 149 osób, które ukończyły bieg, co oznacza, że lepszych ode mnie było zaledwie 7% biegaczy. W zasadzie biegaczy i biegaczek, bo tych drugich przede mną było zaledwie 26. Nie wiem co do końca mogą te dane oznaczać, ale przypuszczam, że być może to, że moja forma pnie się w górę...
*życie - życiówka w żargonie biegaczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz