Jeżeli ktoś przed Półmaratonem Wiązowskim powiedziałby mi, że pobiegnę go poniżej godziny trzydziestu dwóch minut, to z pełną odpowiedzialnością swoich czynów prychnąłbym mu prosto w twarz. Nie miałem takich zamiarów, a nawet pragnień. Było kilka celów i strategii na ten bieg, ale jak to zwykle w moim przypadku bywa strategie swoje, a emocje swoje. Tym razem emocje wzięły górę. Nie po raz pierwszy. I pewnie nie ostatni.
Cel minimum zakładał pobiegnięcie szybciej niż w niedomierzonym przełajowym Półmaratonie Kampinoskim (1:38:05), a cel optimum złamanie 1:35. Gdzieś tam w tyle głowy siedziała mi myśl, że fajnie by było przesunąć życiówkę do 1:34 z niewielkimi groszami, a jak by się zaczynała na 1:33 to już skakałbym z radości chyba ze 2 minuty co najmniej. Tymczasem moja nowa życiówka w półmaratonie od niedzieli wynosi 1:31:47 !! i nie wiem, co mam z tym zrobić. Jaram się tym wynikiem, jak małe dziecko nową zabawką. Zwykle jestem wobec siebie i swoich wyników surowy, ale biorąc pod uwagę moje (krótkie?) doświadczenie biegowe i (jeszcze niewielki) stopień wytrenowania, oceniam osiągnięty wynik jako bardziej niż satysfakcjonujący.
Półmaraton w Wiązownie, na przedmieściach której leży Warszawa, ma kilka podstawowych zalet i nie chodzi tu tylko o położenie blisko domu. Po pierwsze daje szansę pobiec na asfaltowej, atestowanej trasie. Po drugie stanowi fantastyczny sprawdzian formy jeszcze w zimie, na miesiąc przed połówką warszawską oraz początkiem sezonu maratońskiego w Polsce. I jak się samemu przekonałem, ma organizację bez najmniejszego zarzutu oraz genialną sielską atmosferę biegu na długości 10,55 km tam i z powrotem. Aczkolwiek zawsze znajdą się malkontenci...
Skoro strategia została przywołana, to oczywiście była ona obmyślona do najdrobniejszego szczegółu, ale zdołała przetrwać tylko do mniej więcej drugiego kilometra biegu. Zasadniczo zakładała bieg równy w tempie 4:30 min/km przez 21,1 km. Od drugiego kilometra nastąpiło jednak coś, czego do dziś nie jestem w stanie zrozumieć i nie potrafię w sposób bezsprzeczny wytłumaczyć przeciętnemu słuchaczowi. Zacząłem delikatnie podkręcać tempo, po sekundzie-dwie na każdy kilometr. Mniej więcej od drugiego kilometra odpłynąłem i zamknąłem się w swoim świecie. W pełni skupiłem się na biegu i pozwoliłem ciału dyktować tempo. Bez zegarka, bez pulsometru, bez GPS. Z rzadka wymienialiśmy zdania z biegnącym ramię w ramię ze mną Marcinem z drużyny. Kątem oka widziałem tuż za mną też naszą trener Agnieszkę (obozybiegowe.pl). Biegliśmy w trójkę. Czas sprawdziłem jedynie na znaczniku 10 km. Na dysze mieliśmy 44:17 czyli już 43 sekundy zapasu nad tym, co chcieliśmy mieć. Biegliśmy cały czas w strefie komfortu, w tempie konwersacyjnym, mimo, że nie rozmawialiśmy. Oddech był równy i spokojny. Po nawrotce (Półmaraton Wiązowski biegnie się agrafką - tam i z powrotem tą samą trasą) przyspieszyłem. Poczułem nagły przypływ adrenaliny, prawdopodobnie z tego powodu, że do mety było już zaledwie 10 i pół kilometra, a w ogóle nie czułem ani w nogach ani w płucach przebytego już dystansu. Biegło się lekko, miło, bardzo przyjemnie. Niektóre kilometry robiliśmy po 4:12-4:15 min. Nie zwalnialiśmy, nawet na podbiegu który mieliśmy forsować w tempie 4:10... Ta biegowa sielanka trwała do mniej więcej 13-14 kilometra. Mniej więcej wtedy stałem się nieszczęśliwym konsumentem drugiego żelu Agisko. Jak dotąd miałem z nimi pozytywne doświadczenia, zdaje się najczęściej chwalone przez biegaczy żele energetyczne. Nawet po pierwszym żelu na 7 kilometrze czułem się dobrze. Ale to drugie cholerstwo utknęło mi w przełyku i za nic nie chciało się przesunąć we właściwe temu miejsce, powodując ból z każdym oddechem. Pomimo bólu nie zwalniałem, a na każdym punkcie próbowałem wodą przesunąć słodki środek o wątpliwej konsystencji parę centymetrów w dół. Nie pomagało. Od 18 km piekło tak, że gdyby nie świadomość, że potrwa to już tylko 3 km z paroma metrami to rzuciłbym to w diabły, zamówiłbym taksówkę i pojechał do domu. W pewnym momencie miałem myśl by usiąść na krawężniku i się rozpłakać... ale ta wiejska droga nie miała krawężników. Biegłem dalej. Poza tym piękna życiówka była na wyciągnięcie ręki. W okolicach 15 km Marcin wspominał, że biegniemy na złamanie 1:33. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że zrzucimy jeszcze sporo ponad minutę z tego czasu.
Na mecie o mało nie rzygnąłem. Odruchy wymiotne miałem 3 razy, mniej więcej 10 metrów przed metą, gdzie już stał tłum kibiców, na linii mety i 5 metrów za linią mety - gdy uciekając na bok w celu ulżenia sobie wolontariuszka zdążyła mi jeszcze wcisnąć na szyję medal i uścisnąć dłoń. I może to sprawiło, że mi natychmiast przeszło. Skończyło się na postrachu. A żel przesunął się tam, gdzie powinien był 7 km wcześniej...
Na koniec trochę statystyki. 21,097 kilometra przebiegłem w średnim tempie 4:21 min/km stosując strategię negative split. Pierwszą połowę pokonałem w 46:34, co daje średnie tempo 4:25 min/km, a drugą połowę w 45:13, czyli średnio w 4:17 min/km. Dla porównania życiową dychę pokonałem w średnim tempie 4:14 czyli zaledwie 3 sekundy na kilometr szybciej niż drugą połowę półmaratonu. Mam nadzieję, że to wyjaśnia mój zachwyt nad wynikiem z pierwszego akapitu.
Wszystko to po zaledwie miesiącu treningów z obozybiegowe.pl Aż boję się pomyśleć co przyniesie wiosna (knock on wood!).
Mam nadzieję, że widać nowe startowe Saucony Kinvara 4, po pierwszym biegu mam bardzo dobrą opinię na ich temat. |
Cel minimum zakładał pobiegnięcie szybciej niż w niedomierzonym przełajowym Półmaratonie Kampinoskim (1:38:05), a cel optimum złamanie 1:35. Gdzieś tam w tyle głowy siedziała mi myśl, że fajnie by było przesunąć życiówkę do 1:34 z niewielkimi groszami, a jak by się zaczynała na 1:33 to już skakałbym z radości chyba ze 2 minuty co najmniej. Tymczasem moja nowa życiówka w półmaratonie od niedzieli wynosi 1:31:47 !! i nie wiem, co mam z tym zrobić. Jaram się tym wynikiem, jak małe dziecko nową zabawką. Zwykle jestem wobec siebie i swoich wyników surowy, ale biorąc pod uwagę moje (krótkie?) doświadczenie biegowe i (jeszcze niewielki) stopień wytrenowania, oceniam osiągnięty wynik jako bardziej niż satysfakcjonujący.
Półmaraton w Wiązownie, na przedmieściach której leży Warszawa, ma kilka podstawowych zalet i nie chodzi tu tylko o położenie blisko domu. Po pierwsze daje szansę pobiec na asfaltowej, atestowanej trasie. Po drugie stanowi fantastyczny sprawdzian formy jeszcze w zimie, na miesiąc przed połówką warszawską oraz początkiem sezonu maratońskiego w Polsce. I jak się samemu przekonałem, ma organizację bez najmniejszego zarzutu oraz genialną sielską atmosferę biegu na długości 10,55 km tam i z powrotem. Aczkolwiek zawsze znajdą się malkontenci...
Około 600 metrów do mety, zapierniczam pomimo bólu gdzieś w przełyku |
Skoro strategia została przywołana, to oczywiście była ona obmyślona do najdrobniejszego szczegółu, ale zdołała przetrwać tylko do mniej więcej drugiego kilometra biegu. Zasadniczo zakładała bieg równy w tempie 4:30 min/km przez 21,1 km. Od drugiego kilometra nastąpiło jednak coś, czego do dziś nie jestem w stanie zrozumieć i nie potrafię w sposób bezsprzeczny wytłumaczyć przeciętnemu słuchaczowi. Zacząłem delikatnie podkręcać tempo, po sekundzie-dwie na każdy kilometr. Mniej więcej od drugiego kilometra odpłynąłem i zamknąłem się w swoim świecie. W pełni skupiłem się na biegu i pozwoliłem ciału dyktować tempo. Bez zegarka, bez pulsometru, bez GPS. Z rzadka wymienialiśmy zdania z biegnącym ramię w ramię ze mną Marcinem z drużyny. Kątem oka widziałem tuż za mną też naszą trener Agnieszkę (obozybiegowe.pl). Biegliśmy w trójkę. Czas sprawdziłem jedynie na znaczniku 10 km. Na dysze mieliśmy 44:17 czyli już 43 sekundy zapasu nad tym, co chcieliśmy mieć. Biegliśmy cały czas w strefie komfortu, w tempie konwersacyjnym, mimo, że nie rozmawialiśmy. Oddech był równy i spokojny. Po nawrotce (Półmaraton Wiązowski biegnie się agrafką - tam i z powrotem tą samą trasą) przyspieszyłem. Poczułem nagły przypływ adrenaliny, prawdopodobnie z tego powodu, że do mety było już zaledwie 10 i pół kilometra, a w ogóle nie czułem ani w nogach ani w płucach przebytego już dystansu. Biegło się lekko, miło, bardzo przyjemnie. Niektóre kilometry robiliśmy po 4:12-4:15 min. Nie zwalnialiśmy, nawet na podbiegu który mieliśmy forsować w tempie 4:10... Ta biegowa sielanka trwała do mniej więcej 13-14 kilometra. Mniej więcej wtedy stałem się nieszczęśliwym konsumentem drugiego żelu Agisko. Jak dotąd miałem z nimi pozytywne doświadczenia, zdaje się najczęściej chwalone przez biegaczy żele energetyczne. Nawet po pierwszym żelu na 7 kilometrze czułem się dobrze. Ale to drugie cholerstwo utknęło mi w przełyku i za nic nie chciało się przesunąć we właściwe temu miejsce, powodując ból z każdym oddechem. Pomimo bólu nie zwalniałem, a na każdym punkcie próbowałem wodą przesunąć słodki środek o wątpliwej konsystencji parę centymetrów w dół. Nie pomagało. Od 18 km piekło tak, że gdyby nie świadomość, że potrwa to już tylko 3 km z paroma metrami to rzuciłbym to w diabły, zamówiłbym taksówkę i pojechał do domu. W pewnym momencie miałem myśl by usiąść na krawężniku i się rozpłakać... ale ta wiejska droga nie miała krawężników. Biegłem dalej. Poza tym piękna życiówka była na wyciągnięcie ręki. W okolicach 15 km Marcin wspominał, że biegniemy na złamanie 1:33. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że zrzucimy jeszcze sporo ponad minutę z tego czasu.
Na mecie o mało nie rzygnąłem. Odruchy wymiotne miałem 3 razy, mniej więcej 10 metrów przed metą, gdzie już stał tłum kibiców, na linii mety i 5 metrów za linią mety - gdy uciekając na bok w celu ulżenia sobie wolontariuszka zdążyła mi jeszcze wcisnąć na szyję medal i uścisnąć dłoń. I może to sprawiło, że mi natychmiast przeszło. Skończyło się na postrachu. A żel przesunął się tam, gdzie powinien był 7 km wcześniej...
Dżiz, że też na parę metrów przed metą miałem jeszcze taki krok, chyba chciałem jak najszybciej skończyć te męki. |
Wszystko to po zaledwie miesiącu treningów z obozybiegowe.pl Aż boję się pomyśleć co przyniesie wiosna (knock on wood!).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz