czwartek, 6 marca 2014

Między euforią a zdruzgotaniem

Jeżeli ktoś przed Półmaratonem Wiązowskim powiedziałby mi, że pobiegnę go poniżej godziny trzydziestu dwóch minut, to z pełną odpowiedzialnością swoich czynów prychnąłbym mu prosto w twarz. Nie miałem takich zamiarów, a nawet pragnień. Było kilka celów i strategii na ten bieg, ale jak to zwykle w moim przypadku bywa strategie swoje, a emocje swoje. Tym razem emocje wzięły górę. Nie po raz pierwszy. I pewnie nie ostatni.

Mam nadzieję, że widać nowe startowe Saucony Kinvara 4, po pierwszym biegu mam bardzo dobrą opinię na ich temat.

Cel minimum zakładał pobiegnięcie szybciej niż w niedomierzonym przełajowym Półmaratonie Kampinoskim (1:38:05), a cel optimum złamanie 1:35. Gdzieś tam w tyle głowy siedziała mi myśl, że fajnie by było przesunąć życiówkę do 1:34 z niewielkimi groszami, a jak by się zaczynała na 1:33 to już skakałbym z radości chyba ze 2 minuty co najmniej. Tymczasem moja nowa życiówka w półmaratonie od niedzieli wynosi 1:31:47 !! i nie wiem, co mam z tym zrobić. Jaram się tym wynikiem, jak małe dziecko nową zabawką. Zwykle jestem wobec siebie i swoich wyników surowy, ale biorąc pod uwagę moje (krótkie?) doświadczenie biegowe i (jeszcze niewielki) stopień wytrenowania, oceniam osiągnięty wynik jako bardziej niż satysfakcjonujący. 

Półmaraton w Wiązownie, na przedmieściach której leży Warszawa, ma kilka podstawowych zalet i nie chodzi tu tylko o położenie blisko domu. Po pierwsze  daje szansę pobiec na asfaltowej, atestowanej trasie. Po drugie stanowi fantastyczny sprawdzian formy jeszcze w zimie, na miesiąc przed połówką warszawską oraz początkiem sezonu maratońskiego w Polsce. I jak się samemu przekonałem, ma organizację bez najmniejszego zarzutu oraz genialną sielską atmosferę biegu na długości 10,55 km tam i z powrotem. Aczkolwiek zawsze znajdą się malkontenci...


Około 600 metrów do mety, zapierniczam pomimo bólu gdzieś w przełyku

Skoro strategia została przywołana, to oczywiście była ona obmyślona do najdrobniejszego szczegółu, ale zdołała przetrwać tylko do mniej więcej drugiego kilometra biegu. Zasadniczo zakładała bieg równy w tempie 4:30 min/km przez 21,1 km. Od drugiego kilometra nastąpiło jednak coś, czego do dziś nie jestem w stanie zrozumieć i nie potrafię w sposób bezsprzeczny wytłumaczyć przeciętnemu słuchaczowi. Zacząłem delikatnie podkręcać tempo, po sekundzie-dwie na każdy kilometr. Mniej więcej od drugiego kilometra odpłynąłem i zamknąłem się w swoim świecie. W pełni skupiłem się na biegu i pozwoliłem ciału dyktować tempo. Bez zegarka, bez pulsometru, bez GPS. Z rzadka wymienialiśmy zdania z biegnącym ramię w ramię ze mną Marcinem z drużyny. Kątem oka widziałem tuż za mną też naszą trener Agnieszkę (obozybiegowe.pl). Biegliśmy w trójkę. Czas sprawdziłem jedynie na znaczniku 10 km. Na dysze mieliśmy 44:17 czyli już 43 sekundy zapasu nad tym, co chcieliśmy mieć. Biegliśmy cały czas w strefie komfortu, w tempie konwersacyjnym, mimo, że nie rozmawialiśmy. Oddech był równy i spokojny. Po nawrotce (Półmaraton Wiązowski biegnie się agrafką - tam i z powrotem tą samą trasą) przyspieszyłem. Poczułem nagły przypływ adrenaliny, prawdopodobnie z tego powodu, że do mety było już zaledwie 10 i pół kilometra, a w ogóle nie czułem ani w nogach ani w płucach przebytego już dystansu. Biegło się lekko, miło, bardzo przyjemnie. Niektóre kilometry robiliśmy po 4:12-4:15 min. Nie zwalnialiśmy, nawet na podbiegu który mieliśmy forsować w tempie 4:10... Ta biegowa sielanka trwała do mniej więcej 13-14 kilometra. Mniej więcej wtedy stałem się nieszczęśliwym konsumentem drugiego żelu Agisko. Jak dotąd miałem z nimi pozytywne doświadczenia, zdaje się najczęściej chwalone przez biegaczy żele energetyczne. Nawet po pierwszym żelu na 7 kilometrze czułem się dobrze. Ale to drugie cholerstwo utknęło mi w przełyku i za nic nie chciało się przesunąć we właściwe temu miejsce, powodując ból z każdym oddechem. Pomimo bólu nie zwalniałem, a na każdym punkcie próbowałem wodą przesunąć słodki środek o wątpliwej konsystencji parę centymetrów w dół. Nie pomagało. Od 18 km piekło tak, że gdyby nie świadomość, że potrwa to już tylko 3 km z paroma metrami to rzuciłbym to w diabły, zamówiłbym taksówkę i pojechał do domu. W pewnym momencie miałem myśl by usiąść na krawężniku i się rozpłakać... ale ta wiejska droga nie miała krawężników. Biegłem dalej. Poza tym piękna życiówka była na wyciągnięcie ręki. W okolicach 15 km Marcin wspominał, że biegniemy na złamanie 1:33. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że zrzucimy jeszcze sporo ponad minutę z tego czasu.

Na mecie o mało nie rzygnąłem. Odruchy wymiotne miałem 3 razy, mniej więcej 10 metrów przed metą, gdzie już stał tłum kibiców, na linii mety i 5 metrów za linią mety - gdy uciekając na bok w celu ulżenia sobie wolontariuszka zdążyła mi jeszcze wcisnąć na szyję medal i uścisnąć dłoń. I może to sprawiło, że mi natychmiast przeszło. Skończyło się na postrachu. A żel przesunął się tam, gdzie powinien był 7 km wcześniej...

Dżiz, że też na parę metrów przed metą miałem jeszcze taki krok, chyba chciałem jak najszybciej skończyć te męki.
Na koniec trochę statystyki. 21,097 kilometra przebiegłem w średnim tempie 4:21 min/km stosując strategię negative split. Pierwszą połowę pokonałem w 46:34, co daje średnie tempo 4:25 min/km, a drugą połowę w 45:13, czyli średnio w 4:17 min/km. Dla porównania życiową dychę pokonałem w średnim tempie 4:14 czyli zaledwie 3 sekundy na kilometr szybciej niż drugą połowę półmaratonu. Mam nadzieję, że to wyjaśnia mój zachwyt nad wynikiem z pierwszego akapitu.

Wszystko to po zaledwie miesiącu treningów z obozybiegowe.pl Aż boję się pomyśleć co przyniesie wiosna (knock on wood!).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz