czwartek, 2 stycznia 2014

Falenica vol. 2

Było kilka rzeczy, które wiedziałem już na pewno. Widziałem na pewno, że kontuzja powoli się wycofuje. Wiedziałem, że na trasie będzie dużo piasku, korzeni i podbiegów. Wiedziałem, że zrobiłem kilka treningów i że wynik powinien być lepszy niż za pierwszym razem. Nie wiedziałem jedynie o ile lepszy.

Pierwszą pętlę pobiegłem najszybciej - w 15:00. Wtedy w głowie zaświtała mi myśl, że mogę zrobić wynik poniżej 45 minut. Niestety pierwsza pętla kosztowała mnie najwięcej energii. A w zasadzie jej początek. Szukałem miejsca na własne tempo. Nie lubię biec tempem innych, a niestety na początku z przodu ustawiło się wielu biegaczy, którzy przecenili własną formę i umiejętności. Na pierwszym kilometrze było dużo biegu w piasku po kolana, po korzeniach, po krzakach. W końcu udało się odnaleźć komfortowe tempo, grupę biegaczy, z którymi trzymałem się do końca. Niestety zbyt duży wysiłek energetyczny na pierwszej pętli sprawił, że drugą pobiegłem o 30 sekund wolniej. Z kilkoma biegaczami ciągle zamienialiśmy się miejscami. Ja zyskiwałem na zbiegach, potem traciłem na wypłaszczeniach. Podbiegi szły mi w kratkę. Początkowo połykałem je na luzie, tak jakby ich nie było. W drugiej części dystansu sprawiały mi już sporo problemu, a wypłaszczenia po podbiegach, które powinny stanowić wytchnienie dla  zmęczonych nóg okazywały się często tak piaszczyste, że były niczym gwóźdź do trumny.
fot. maratonczyk.pl

Z początkiem ostatniego okrążenia zdałem sobie już do końca sprawę, że wyniku poniżej 45 minut tym razem nie osiągnę. Postanowiłem więc czerpać jak najwięcej satysfakcji z biegu. Na piaszczystych wypłaszczeniach miałem wrażenie, że w ogóle nie poruszam się do przodu, że nogi ruszają się jakby były w smole. W tych krytycznych momentach trzeba zawsze widzieć metę. 
fot. maratonczyk.pl
A metę widać z daleka. Bo do niej prowadzi ostatni prosty odcinek z górki. Z górki w geologicznym znaczeniu tego słowa. Około 200-300 metrów z tej górki. A przed metą tłum gapiów, kolejka biegaczy na mecie i już tylko rzut oka na zegarek i jest ! Progres. Niewielki, ale odnotowany. O 43 sekundy lepiej niż przed dwoma tygodniami. Radość! Nie tyle z wyniku, co z ukończenia kolejnego biegu, kolejnego wyzwania. Kolejny raz dałem sobie solidnie w kość, wymęczyłem organizm, poszerzyłem granice swoich możliwości, dołożyłem kolejną cegiełkę do budowli, której projekt jeszcze nie został ukończony.

Na podstawie uzyskanego wyniku (oficjalnie 45:57) zostałem sklasyfikowany na 124 miejscu na 484 biegaczy, którzy ukończyli bieg. Pozwala to z optymizmem patrzeć na przyszłe biegi, o ile warunki nie zmienią się na, jak to nazwa biegu mówi - zimowe. A kolejny start już 11 stycznia. Can't wait...
fot.maratonczyk.pl
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz