- Podjąłeś w końcu tę decyzję?! - na pytanie Bartka zadane w poniedziałek rano zareagowałem jak na pytanie nauczyciela w podstawówce czyli tak jak bym go nie usłyszał.
- Nie wiem - odburknąłem nie przyznając, że nie mam pojęcia o jaką decyzje chodzi. W końcu był początek tygodnia i nie przywykłem jeszcze do udzielania odpowiedzi na tak skomplikowane pytania. Do diaska, czy przez weekend miałem coś postanowić? Cholera wie...
-O maraton pytam, przecież znów biegasz, gdzie na wiosnę, Orlen? - nie często zdarza się, że ktoś sam z siebie zaczyna mnie pytać o bieganie. O Zeusie, ten świat się zmienia! To pytanie podziałało na mnie bardziej niż poranna kawa.
-Ehm, tak, oczywiście, że podjąłem. Tzn. ten tego podjąłem, że biegnę i wiem też gdzie, ale nie wiem tego na pewno. To znaczy, konkretniej to będzie miasto. Miasto z rzeką. Miasto na W. I to będzie w niedzielę 13 kwietnia. Tyle wiem na pewno...
Że wróciłem do biegania, to wam mówiłem? I że wydaje mi się, że w biodrze nadal coś boli? A o tym, że chcę kupić profesjonalny czasoodmierzacz z DżiPieSem? Albo o tym, że chcę trenować coraz więcej, a tak wychodzi że jest coraz mniej.
Och, to się akurat dzieje przez pracę. Najpierw wyjechałem służbowo i nie było jak zabrać całego tego zimowo-biegowego dobytku. Tym bardziej, że brałem tylko bagaż podręczny, a trochę głupio pójść na służbowe spotkanie w adidasach i getrach... Później wziąłem urlop, który wszystko zdezorganizował. Ostatecznie zebrałem się na trening w sobotę rano i pobiegłem w Skaryszaku w ParkRun'ie. Pobiegłem, to może za wiele powiedziane, bo miejscami przypominało to program Gwiazdy tańczą na lodzie z tym, że nie było ani gwiazd ani tańca... No może co najwyżej w stylu Przemka Salety. Gdy przed wyjściem wyjrzałem przez okno, to chodniki wyglądały na suche - więc treningowe Asicsy, postanowiłem. Tuż po opuszczeniu osiedla Wilno żałowałem podjętej decyzji, a już w Parku w myślach przepraszałem trailowe New Balance, że je tak haniebnie zignorowałem. Nie pierwszy i nie ostatni raz podjąłem złą decyzję w sprawie ubioru - w zimie nie trudno o takie uchybienie. Zaciskając wargi zębami w obawie o te drugie, jakoś dobiegłem. Formy nie ma. Te marne 5 km nabiegałem w 22.36 i nie mam się co usprawiedliwiać, że zima, że lód, że buty nie takie, że rąbek u spódnicy. Trzeba wziąć się i powoli odbudować to co było w październiku.
Poza ParkRun'ową piątką było jeszcze 6,6 km dobiegnięcia bo wróciłem już autobusem bojąc się wciąż, że ból w biodrze jest tylko uśpiony. I podczas poniedziałkowego i wtorkowego treningu (obydwa po 7,7 km w OWB1 tempo 5.20) moje obawy okazały się zasadne, bo biodro lekko pobolewało. Ale ostatecznie przestało.
W sobotę zimowy bieg górski w Falenicy. Czuję dreszczyk emocji ale też obawy. Chcę pobiec wolno, w tempie treningu OWB1 co najwyżej. Lipnie, co? Boję się jednak, że adrenalina mnie poniesie w pewnym momencie, że zapomnę o bólu, o niewyleczonej jeszcze do końca kontuzji, o trudnych warunkach i dam się ponieść, że pocisnę, zaszaleję, a później umrę. Tak, umrę. Nie dosłownie w sensie rzecz jasna. Na jednym z podbiegów. Albo zbiegów. Jak mnie poniesie, to umrę bo przecież formy nie ma.
Ale przecież nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W ostatnim numerze Runner's Worlda wyczytałem, że Paula Radcliffe podczas umierania na trasie liczy do 300. Liczenie pozwala odwrócić uwagę umysłu od zmęczenia i skupić na swoim biegu, zamiast wsłuchiwać się w oddechy konkurentów i diabelskie podszepty w swojej głowie. 300 nie jest przypadkową liczbą, bo dodatkowo pozwala mniej więcej orientować się w tempie. Pauli Radcliffe takie odliczanie zajmuje mniej więcej 5 minut, czyli w przybliżeniu pokonuje w tym czasie 1 milę. Mnie naturalnie 5 minut na milę nie wystarczy. Biorąc pod uwagę wszystkie znaki na ziemi i w niebie, a tym bardziej na przebywanych przeze mnie ścieżkach biegowych, to w sobotę wypróbuję taktykę 300-tu. Ciekaw jestem ile razy do tej liczby będę musiał odliczać... :)
Mamy grudzień, trzynastego. Do maratonu pozostało równo 4 miesiące. Do dnia, w którym Mo Farah będzie się mierzył z Wilsonem Kipsangiem w Londynie, a ja z moim pierwszym maratonem w... No właśnie, gdzie? Londyn odpada - nie podoba mi się to miasto. Lubię miasta, których nazwy zaczynają się na W lub B. Warszawa, Wrocław, Brugia, Berlin, Bruksela, Bratysława, Barcelona ale też Wiedeń. To właśnie Wiedeń chodzi mi po głowie i zostawia w niej świeże ślady. To w Wiedniu bieg na królewskim dystansie rozgrywany jest tego samego dnia, co w Warszawie Orlen. To Wiedeń leży nad dużą rzeką, jest stolicą swojego kraju i jego nazwa też zaczyna się na W. Poza tym Warszawę z Wiedniem łączy uruchomiona w 1848 kolej, zniesławiony malarz austriacki (może to akurat nienajlepszy przykład) oraz muzyka. Warszawa miała Chopina, Wiedeń Straussa, Beethovena, Haydna i Mozarta. Dziś tego samego dnia mają maraton. A ja dylemat. Orlen czy Everybody Waltz? Pewnie wielu zastanawia się dlaczego biorę pod uwagę inne miasto niż "moją" Warszawę? Powód jest prozaiczny i tylko jeden. W Warszawie mogę pobiec we wrześniu i to tradycyjny Maraton Warszawski, który bardziej niż jego o wiele młodszy brat Orlen przypada mi do gustu. A o gustach się nie dyskutuje, więc nie będę dyskutował i spontanicznie podejmę decyzję. Naprawdę wkrótce...
Ale przecież nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W ostatnim numerze Runner's Worlda wyczytałem, że Paula Radcliffe podczas umierania na trasie liczy do 300. Liczenie pozwala odwrócić uwagę umysłu od zmęczenia i skupić na swoim biegu, zamiast wsłuchiwać się w oddechy konkurentów i diabelskie podszepty w swojej głowie. 300 nie jest przypadkową liczbą, bo dodatkowo pozwala mniej więcej orientować się w tempie. Pauli Radcliffe takie odliczanie zajmuje mniej więcej 5 minut, czyli w przybliżeniu pokonuje w tym czasie 1 milę. Mnie naturalnie 5 minut na milę nie wystarczy. Biorąc pod uwagę wszystkie znaki na ziemi i w niebie, a tym bardziej na przebywanych przeze mnie ścieżkach biegowych, to w sobotę wypróbuję taktykę 300-tu. Ciekaw jestem ile razy do tej liczby będę musiał odliczać... :)
Mamy grudzień, trzynastego. Do maratonu pozostało równo 4 miesiące. Do dnia, w którym Mo Farah będzie się mierzył z Wilsonem Kipsangiem w Londynie, a ja z moim pierwszym maratonem w... No właśnie, gdzie? Londyn odpada - nie podoba mi się to miasto. Lubię miasta, których nazwy zaczynają się na W lub B. Warszawa, Wrocław, Brugia, Berlin, Bruksela, Bratysława, Barcelona ale też Wiedeń. To właśnie Wiedeń chodzi mi po głowie i zostawia w niej świeże ślady. To w Wiedniu bieg na królewskim dystansie rozgrywany jest tego samego dnia, co w Warszawie Orlen. To Wiedeń leży nad dużą rzeką, jest stolicą swojego kraju i jego nazwa też zaczyna się na W. Poza tym Warszawę z Wiedniem łączy uruchomiona w 1848 kolej, zniesławiony malarz austriacki (może to akurat nienajlepszy przykład) oraz muzyka. Warszawa miała Chopina, Wiedeń Straussa, Beethovena, Haydna i Mozarta. Dziś tego samego dnia mają maraton. A ja dylemat. Orlen czy Everybody Waltz? Pewnie wielu zastanawia się dlaczego biorę pod uwagę inne miasto niż "moją" Warszawę? Powód jest prozaiczny i tylko jeden. W Warszawie mogę pobiec we wrześniu i to tradycyjny Maraton Warszawski, który bardziej niż jego o wiele młodszy brat Orlen przypada mi do gustu. A o gustach się nie dyskutuje, więc nie będę dyskutował i spontanicznie podejmę decyzję. Naprawdę wkrótce...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz