Klin klinem, usłyszałem niegdyś od kolegi jako remedium na moje nieudolne utykanie po zakrapianym weekendzie. Dlaczego teraz nie spróbować, pomyślałem? Wprawdzie przyczyny utykania były nieco inne, wtedy nadmiar alkoholu, teraz nadmiar biegania, paradoksalnie objawy podobne. Klinem okazały się być zajęcia z CrossFitu na warszawskich Polach Mokotowskich. Dopiero po poniedziałkowym intensywnym treningu siłowym zacząłem chodzić jak ta ostatnia, najbardziej po prawej stronie postać z ilustracji przedstawiającej ewolucję człowieka.
Niedługo później miało się okazać, że cała ta terapia bokiem mi wyjdzie. Powrót infekcji. Katarek, kaszelek, wizyta u herr doktora i L4 do niedzieli. Zwolnienia nie przyjąłem, bo to przecież tak trochę głupio być na zwolnieniu i biegać, co nie? To, że wrócę do treningów prędzej czy później było bardziej niż pewne. A mnie zależało, żeby to było prędzej. Po tym, jak od kolejnego [prywatnego] lekarza usłyszałem, że mam się [o zgrozo] leczyć rutinoscorbinem i leżeć w łóżku, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i zawrzeć ponownie układ z infekcją. Wszak w niedzielę już raz infekcja poszła na kompromis i pozwoliła pobiec. Tym razem ustaliliśmy, że jednego dnia będziemy leżeć w łóżku, drugiego pobiegamy. Ostrożnie, powoli - żadne tam sprinty na dzień dobry. I tak zrobiliśmy.
Dziś po raz pierwszy od półmaratonu wyszedłem na lekki rozruch. Mimo, że nie powinienem. Mimo, że nie sprzyjało zdrowie ani pogoda. Biegłem lekko i spokojnie, mając w głowie te wszystkie niesprzyjające znaki na niebie.
"Spojrzałem w to niebo, zastanawiając się, czy znajdę tam zmiłowanie, ale nie znalazłem. Widziałem tylko obojętne jesienne chmury płynące nad Warszawą. Nie miały mi nic do powiedzenia. Chmury zawsze są małomówne. Prawdopodobnie nie powinienem był patrzeć na nie z nadzieją. Zamiast tego powinienem był spoglądać na siebie. Zajrzeć do swojego wnętrza. Przypomina to wpatrywanie się w głąb studni. Widać tam jakieś zmiłowanie? Nie. Jedyne, co widzę, to moja własna natura. Moja własna, odrębna, uparta, bezkompromisowa, często samolubna natura, która wciąż w siebie wątpi, a gdy pojawiają się trudności, próbuje odnaleźć w nich coś choć trochę zabawnego. Niosę tę swoją naturę jak starą sportową torbę i idę przed siebie długą drogą. Nie niosę jej dlatego, że mi się podoba. Jak na to, co ma w środku, jest zbyt ciężka i raczej niezbyt ładna. Ale nie miałem nic innego, żeby ze sobą wziąć. No i oczywiście czuję do niej pewnego rodzaju przywiązanie."
W tym jakże refleksyjnym nastroju udało mi się pokonać 9 km, w tempie 6 min/km. Spokojny, jednostajny rozruch. Ufam, że ten lekki rozruch stworzy mi bazę do planowanych treningów szybkościowych. Do powrotu do Biegania przez wielkie "B" i przygotowania formy na kolejne wyzwania. Chciałbym wziąć rewanż na półmaratonie, tym razem w pełni zdrowia. Bo mimo, że jak na debiut poszło mi całkiem nieźle, to finisz jest do zdecydowanej poprawy. Żadnemu biegaczowi nie życzę kończyć biegu z brakiem sił. Na miękkich nogach. Na odwodnieniu. Na fizycznej beznadziei. Gdzie jedynie upór i olbrzymia determinacja niemiłosiernie pchają do przodu i pozwalają ukończyć ten katorżniczy bieg. Niekoniecznie jest to dobre. Trzeba było odpuścić, zejść z trasy. Ale z własną naturą nie wygram. Natura upartego, bezkompromisowego, samolubnego biegacza będzie go nieść do przodu za wszelką cenę. Tylko wzmożony trening uchroni mnie przed kolejnymi takimi implikacjami, jakie przeżywałem w niedzielę.
A więc do dzieła - jutro na bieżnię !