czwartek, 19 grudnia 2013

Falenica Falenica

Fejsbuk od dawna bombardował informacjami o Falenicy z lewa i z prawa. Ten blogger lubi Zimowe Biegi Górskie w Falenicy, tamten wprost uwielbia, a ten znów bez nich żyć nie może. Wchodzę na jeden portal o bieganiu, a tam Falenica, następny - Falenica, otwieram Runner's World i znów Falenica, jadę z Targówka na Lubelszczyznę przez Józefów i co jest na drogowskazie w lewo? Falenica !
- A co to właściwie są te biegi górskie w Falenicy? - zapytałem jakiś czas temu Renatę  podczas CrossFitu.
- To są takie kultowe biegi zimą po wydmie Falenickiej, 7 wymagających podbiegów... - nie musiała kończyć, bo ja już podjąłem decyzję.
Później przyplątała się ta kontuzja, ale swoje przyjście i odejście w miarę dobrze zaplanowała. Dokładnie na pierwszy bieg górski w Warszawie wszystkie części mojej osoby były zwarte i gotowe do biegu.
Treningu to za wiele nie zrobiłem, ale coś tam wcześniej potruchtałem, zaliczyłem 1 ParkRun, robiłem jakieś pompki, brzuchy, wymachy lewą ręką (bo prawa była zwichnięta) i rozciąganie pięty achillesowej, o pardon - stawu biodrowego. Można powiedzieć, że przez ten cały okres kontuzyjno-regeneracyjno-rozleniwiający nogi nie odzwyczaiły się zbytnio od czynności, których w nadchodzącym czasie będą wykonywać coraz więcej. Dla podtrzymania formy obejrzałem relację z Maratonu Nowojorskiego i ze trzy odcinki Atletów. Wprawdzie nie robiłem żadnych podbiegów ani szybkości (chyba, że tu zaliczyłbym codzienne wdrapywanie schodami na trzecie piętro w pracy, a po pracy zbieg tą samą trasą w trzecim zakresie). Ponieważ już dawno postanowiłem to wiedziałem, że wystartuję w Falenicy, choćbym miał ten bieg ukończyć siłą woli, na jednej nodze czy z korzeniem i piaskiem w zębach. Wszak co to te 10 km z 21 podbiegami dla człowieka, który całe życie spędził na górzystej Lubelszczyźnie, pofałdowanym Mazowszu z epizodem w urozmaiconej terenowo Belgii?  Bułka z masłem. 


fot. maratonczyk.pl


Skoro Fejsbuki tak huczały o tej Falenicy i skoro za namową w zasadzie niczyją zapisałem się, to postanowiłem zapytać Google o te Falenickie zimowe biegi górskie? Bo zimowe jeszcze jako tako brzmiało sensownie, ale górskie za nic mi tu nie pasowały? W Warszawie? O stopniowym zbliżaniu się Warszawy do Zakopanego i pomyśle budowy skoczni narciarskiej na Stadionie Narodowym media przebąkiwały, ale biegi górskie w stolicy naszego kraju to się kupy nie trzymało. Okazuje się, że to prawda i że tych biegów po falenickiej wydmie jest łącznie 6 w cyklu od grudnia do marca. Startujący mają wybór dystansu 3,33 km (1 pętla), 6,66 km (2 pętle) oraz 10 km (3 pętle). Jako ekonomista wiem, że więcej kosztuje mniej za jednostkę, nie uległem pokusie rozdrabniania i od razu zadeklarowałem najdłuższy dystans. Suma przewyższeń na 3 pętlach wynosi +/- 255m, a niektóre źródła podają, że na 1-pętlowej trasie znajduje się 7 podbiegów czyli 21 na moim dystansie.  Bieg w tym roku cieszy się dużą popularnością, na wszystkie dystanse zapisać się miało 770 biegaczy, a ukończyło nieco ponad 700, z czego zdecydowana większość, bo około 530 na dystansie 10 km.  Udział w biegu jest też łagodny dla kieszeni biegaczy, bo kosztuje zaledwie 10 zł (lub 50 zł przy zapisie na wszystkie 6 biegów).

fot. maratonczyk.pl
Przy odbiorze pakietu stanąłem w złej kolejce. Przez to jego odbiór trwał minutę, a nie pół godziny. Zanim zorientowałem się, że powinienem był stanąć na końcu najdłuższej kolejki, a nie po prostu za drugą osoba przy stoliku odbioru, miałem już numer startowy w ręku. Udając do końca, że nie wiem o co chodzi z tą kolejką, poszedłem na rozgrzewkę. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nic nie boli i chyba dam radę biec. W ramach rekonesansu trasy i rozwiewania niepewności co do bólu zrobiłem około 2 km i od razu polubiłem te podbiegi. Stwierdziłem przy tym, że kurtka i czapka są zbyteczne, nie chciałem wyskakiwać z krótkimi portkami i krótkim rękawkiem, dopiero podczas biegu zorientowałem się, że wcale bym się nie wygłupił. I trochę żałowałem. 

Pierwszy raz na zawodach wystartowałem w terenowych New Balance. W złej grupie wystartowałem. Skąd mogłem wiedzieć, że polecę po tych górkach w 46:40 skoro Fejsbuk i wszystkie możliwe portale tak straszyły tą Falenicą? Co prawda podczas rejestracji ręka się zawahała, ale jednak zadeklarowałem czas ukończenia powyżej 48 minut. Jeżeli w ogóle ukończę - powiedziałem sam do siebie - przecież jeszcze 3 tygodnie temu nie mogłem biegać. 
w (z)biegu fot. maratonczyk.pl

Od pierwszego podbiegu prę ostro w górę, wyprzedzam po piasku, po zaroślach, po korzeniach, między drzewami. Czasem jest zbyt wąsko i wiozę się na plecach innych biegaczy. Na zbiegach to samo - przypominają mi się słowa trenera Jacka Gardenera z obozu w Karkonoszach o technice hamowania na zbiegach, a w zasadzie o tym żeby na zbiegach nie hamować. Inni to robią, ja popuszczam wszelkie hamulce i wymijam z prawej z lewej, po krzakach, obok ścieżki - gdzie i jak się da, a nawet tam gdzie się nie daje... Chwilę po starcie żałuję, że nie wystartowałem z pierwszą grupą. Na drugim kilometrze doganiam biegaczy, którzy wystartowali w grupie 2 minuty przede mną, a wkrótce też tych, którzy wystartowali jako pierwsi (4 minuty wcześniej), deklarujących ukończenie poniżej 48 minut. Na pierwszym kółku mam czas 15:40, chyba za szybko, postanowiłem zwolnić. Postanowienie na niewiele się zdaje, bo drugie kółko robię w 15:30. Ciągle wyprzedzam, z tym, że teraz już nie wiem kogo, bo na trasie są też biegacze, którzy wystartowali po nas na 3,33 km i 6,66 km. Sprzyja to biegowi własnym tempem. Ostatnie 7 podbiegów spędzam myśląc jak to miło by było, gdyby biodro już nigdy nie zabolało. Na zbiegach szaleję i uważam żeby tylko w drzewo nie przytrąbić. Na płaskim, czego jest niewiele - odpoczywam. Na ostatniej pętli biegnie obok mnie biegacz, z którym się ciągle zamieniamy miejscami. On mnie wyprzedza na płaskim, ja go na podbiegu lub zbiegu. Ostatecznie zostawiam go tuż przed znacznikiem 9 km. Na 9 km mijam Ania biega, którą rozpoznaję po technice biegu i... stroju. Od razu przypomina mi się jej wpis traktujący o tym, że bieganie w długim rękawie od marca do listopada to jakieś nieporozumienie. Uff, jest grudzień, trochę mnie to usprawiedliwia, ale w myślach przyznaję jej rację - w takim biegu nawet w połowie grudnia w letnim stroju człowiek daje radę. Przed metą ostatnie 300 m to zbieg po piasku i nieco płaskiego. Gnam, żeby ukręcić wymagającą do pobicia życiówkę. Ostatnią pętlę pokonuję o 6 sekund szybciej od poprzedniej i wpadam na metę z czasem 46:34. Nieoficjalne wyniki na stronie organizatora wskazują początkowo 47:40, ale po ostatecznej weryfikacji są poprawione na 46:40. W konsekwencji zająłem 144 miejsce na 520 biegaczy, którzy ukończyli bieg.


fot. maratonczyk.pl
Trudno mi porównywać Falenicę z innymi biegami. Terenem trochę przypominało to Półmaraton Kampinoski, ale stopniem trudności już nie. Na falenickiej wydmie na pewno mi się nie nudziło. Mimo, że tę samą pętlę leciałem 3 razy, to za każdym razem na każdym podbiegu, na każdym zbiegu, na każdej prostej odkrywałem coś nowego, coś unikatowego, niepowtarzalnego. Bieg w Falenicy sprawił mi olbrzymia frajdę pomimo mojej jeszcze niestuprocentowej dyspozycyjności. Z niecierpliwością czekam na kolejny etap w poświąteczno-przedsylwestrową sobotę.

piątek, 13 grudnia 2013

Nad Wisłą czy nad Dunajem?

- Podjąłeś w końcu tę decyzję?! - na pytanie Bartka zadane w poniedziałek rano zareagowałem jak na pytanie nauczyciela w podstawówce czyli tak jak bym go nie usłyszał.
- Nie wiem - odburknąłem nie przyznając, że nie mam pojęcia o jaką decyzje chodzi. W końcu był początek tygodnia i nie przywykłem jeszcze do udzielania odpowiedzi na tak skomplikowane pytania. Do diaska, czy przez weekend miałem coś postanowić? Cholera wie...
-O maraton pytam, przecież znów biegasz, gdzie na wiosnę, Orlen? - nie często zdarza się, że ktoś sam z siebie zaczyna mnie pytać o bieganie. O Zeusie, ten świat się zmienia! To pytanie podziałało na mnie bardziej niż poranna kawa.
-Ehm, tak, oczywiście, że podjąłem. Tzn. ten tego podjąłem, że biegnę i wiem też gdzie, ale nie wiem tego na pewno. To znaczy, konkretniej to będzie miasto. Miasto z rzeką. Miasto na W. I to będzie w niedzielę 13 kwietnia. Tyle wiem na pewno...

Że wróciłem do biegania, to wam mówiłem? I że wydaje mi się, że w biodrze nadal coś boli? A o tym, że chcę kupić profesjonalny czasoodmierzacz z DżiPieSem? Albo o tym, że chcę trenować coraz więcej, a tak wychodzi że jest coraz mniej.
Och, to się akurat dzieje przez pracę. Najpierw wyjechałem służbowo i nie było jak zabrać całego tego zimowo-biegowego dobytku. Tym bardziej, że brałem tylko bagaż podręczny, a trochę głupio pójść na służbowe spotkanie w adidasach i getrach... Później wziąłem urlop, który wszystko zdezorganizował. Ostatecznie zebrałem się na trening w sobotę rano i pobiegłem w Skaryszaku w ParkRun'ie. Pobiegłem, to może za wiele powiedziane, bo miejscami przypominało to program Gwiazdy tańczą na lodzie z tym, że nie było ani gwiazd ani tańca... No może co najwyżej w stylu Przemka Salety. Gdy przed wyjściem wyjrzałem przez okno, to chodniki wyglądały na suche - więc treningowe Asicsy, postanowiłem. Tuż po opuszczeniu osiedla Wilno żałowałem podjętej decyzji, a już w Parku w myślach przepraszałem trailowe New Balance, że je tak haniebnie zignorowałem. Nie pierwszy i nie ostatni raz podjąłem złą decyzję w sprawie ubioru - w zimie nie trudno o takie uchybienie. Zaciskając wargi zębami w obawie o te drugie, jakoś dobiegłem. Formy nie ma. Te marne 5 km nabiegałem w 22.36 i nie mam się co usprawiedliwiać, że zima, że lód, że buty nie takie, że rąbek u spódnicy. Trzeba wziąć się i powoli odbudować to co było w październiku.
Poza ParkRun'ową piątką było jeszcze 6,6 km dobiegnięcia bo wróciłem już autobusem bojąc się wciąż, że ból w biodrze jest tylko uśpiony. I podczas poniedziałkowego i wtorkowego treningu (obydwa po 7,7 km w OWB1 tempo 5.20) moje obawy okazały się zasadne, bo biodro lekko pobolewało. Ale ostatecznie przestało.
W sobotę zimowy bieg górski w Falenicy. Czuję dreszczyk emocji ale też obawy. Chcę pobiec wolno, w tempie treningu OWB1 co najwyżej. Lipnie, co? Boję się jednak, że adrenalina mnie poniesie w pewnym momencie, że zapomnę o bólu, o niewyleczonej jeszcze do końca kontuzji, o trudnych warunkach i dam się ponieść, że pocisnę, zaszaleję, a później umrę. Tak, umrę. Nie dosłownie w sensie rzecz jasna. Na jednym z podbiegów. Albo zbiegów. Jak mnie poniesie, to umrę bo przecież formy nie ma. 

Ale przecież nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W ostatnim numerze Runner's Worlda wyczytałem, że Paula Radcliffe podczas umierania na trasie liczy do 300. Liczenie pozwala odwrócić uwagę umysłu od zmęczenia i skupić na swoim biegu, zamiast wsłuchiwać się w oddechy konkurentów i diabelskie podszepty w swojej głowie. 300 nie jest przypadkową liczbą, bo dodatkowo pozwala mniej więcej orientować się w tempie. Pauli Radcliffe takie odliczanie zajmuje mniej więcej 5 minut, czyli w przybliżeniu pokonuje w tym czasie 1 milę. Mnie naturalnie 5 minut na milę nie wystarczy. Biorąc pod uwagę wszystkie znaki na ziemi i w niebie, a tym bardziej na przebywanych przeze mnie ścieżkach biegowych, to w sobotę wypróbuję taktykę 300-tu. Ciekaw jestem ile razy do tej liczby będę musiał odliczać... :)

Mamy grudzień, trzynastego. Do maratonu pozostało równo 4 miesiące. Do dnia, w którym Mo Farah będzie się mierzył z Wilsonem Kipsangiem w Londynie, a ja z moim pierwszym maratonem w... No właśnie, gdzie? Londyn odpada - nie podoba mi się to miasto. Lubię miasta, których nazwy zaczynają się na W lub B. Warszawa, Wrocław, Brugia, Berlin, Bruksela, Bratysława, Barcelona ale też Wiedeń. To właśnie Wiedeń chodzi mi po głowie i zostawia w niej świeże ślady. To w Wiedniu bieg na królewskim dystansie rozgrywany jest tego samego dnia, co w Warszawie Orlen. To Wiedeń leży nad dużą rzeką, jest stolicą swojego kraju i jego nazwa też zaczyna się na W. Poza tym Warszawę z Wiedniem łączy uruchomiona w 1848 kolej, zniesławiony malarz austriacki (może to akurat nienajlepszy przykład) oraz muzyka. Warszawa miała Chopina, Wiedeń Straussa, Beethovena, Haydna i Mozarta. Dziś tego samego dnia mają maraton. A ja dylemat. Orlen czy Everybody Waltz? Pewnie wielu zastanawia się dlaczego biorę pod uwagę inne miasto niż "moją" Warszawę? Powód jest prozaiczny i tylko jeden. W Warszawie mogę pobiec we wrześniu i to tradycyjny Maraton Warszawski, który bardziej niż jego o wiele młodszy brat Orlen przypada mi do gustu. A o gustach się nie dyskutuje, więc nie będę dyskutował i spontanicznie podejmę decyzję. Naprawdę wkrótce...

niedziela, 1 grudnia 2013

Podsumowanie sezonu 2013

Przed kwietniem 2013

Haruki Murakami
1949-20**
Writer (and runner)
At least he never walked.

Tak kończy się słynna książka o bieganiu japońskiego nowelisty. To było ciut więcej niż rok temu. Skończyłem czytać. Po chwili refleksji zamknąłem książkę, odłożyłem na półkę. Wyciągnąłem dres i stare, wysłużone Asicsy. Wyszedłem pobiegać. Biegałem dookoła Filtrów, dwa albo trzy razy - nie pamiętam już dobrze. Noc była spowita mrokiem. Wiatr ziębił mi uszy. Nie miałem już sił by biec, a oddech stawał się coraz mniej miarowy. Charczałem, dychałem i plułem. Nieco spowolniłem, ale nie zatrzymywałem się. Znamienne "at least he never walked" brzęczało w moich zmarzniętych uszach. Do domu był jeszcze kawałek. Mój niezrozumiały, nieuzasadniony niczym upór, chęć walki z samym sobą, udowadnianie sobie, że mogę, że dam radę i tym razem wzięły górę. Dobiegłem do domu i czułem jak płuca podchodzą mi do gardła. W środku piekły jak żarem. Pochylony do dołu łapczywie chwytałem powietrze. Pot ściekał mi po skroni, a kłujący ból przeszywał łydki. Tamtego dnia przebiegłem około 10 km. I tak zacząłem biegać. 

Z czasem zracjonalizowałem swoje wysiłki. Nosiłem się z zamiarem pobiegnięcia w Biegu Niepodległości w 2012, ale nie starczyło odwagi. W zimie przestałem biegać. Od listopada do połowy marca codziennie wstawałem z łóżka i w myślach nakładałem stare, poczciwe Asicsy. Jakoś nie 'wchodziły' mi na nogę. 

Kwiecień 2013

Minęło 4,5 miesiąca do połowy marca, kiedy kilkoma kliknięciami myszki zapisałem się na towarzyszący Orlenowskiemu Maratonowi bieg na 10 km. To były moje debiutanckie zawody. Chciałem pobiec poniżej 50 minut i udało się. 49:40, szybciej od Małysza, ale o dwa nieba wolniej od Kowalczyk. Dostałem medal, który natychmiast cisnąłem do pudełka. Dziś leżą w nim wszystkie medale. To atmosfera biegu i wysiłek, dążenie do celu, osiąganie go i stawianie nowego było tym, co wciągnęło mnie w ten niezrozumiały dla wielu wir biegania. Postanowiłem iść za ciosem.

Tydzień później wystartowałem w GPW w Lesie Bielańskim. Wtedy nie wiedziałem jeszcze czym jest ten cykl zawodów. Czas był podobny do orlenowskiego debiutu - 49:55, a dystans około 300 metrów dłuższy. Podobało mi się coraz bardziej. Kontynuowałem wyszukiwanie biegów na 10 km, a w głowie świtał mi maraton. Zacząłem jeszcze więcej czytać, szperać, interesować się.

Maj 2013

W maju pobiegłem 10 km dwukrotnie. W III Biegu Pamięci na Siekierkach przy małym deszczu i sprzyjającemu bieganiu chłodzie zrobiłem ładną życiówkę 46:49. Tydzień później chciałem ją poprawić w Grand Prix Żoliborza na Warszawskiej Cytadeli, ale trasa i warunki pogodowe pokonały mnie. Był to ciężki bieg z trzema dużymi podbiegami, który ukończyłem na oparach sił. Czas 48:10. Wtedy dobitnie zrozumiałem 2 rzeczy. Primo, podbiegi są bardzo ważnym elementem treningu, który zaniedbywałem, a secundo nie zawsze są warunki do poprawy życiówek. Czasem trzeba pogodzić się z gorszym wynikiem i zrobić krok do tyłu by później móc zrobić dwa kroki do przodu. 

Czerwiec 2013

W czerwcu uczyłem się i 'brałem' CPE. Bieganie mnie rozpraszało. A może to nauka rozpraszała moje bieganie? Kupiłem nowe, niebieskie Asicsy Cumulusy 14. Pan chciał mi wcisnąć adasie czy inne nju balansy ale ja się uparłem na te Asicsy. I okazały się moim best buy ever. Takim ever ever. Naprawnę ever. Francuz by powiedział, że premierę w zawodach miały 22 czerwca podczas GPW na Siekierkach. Żar lał się z nieba, a ja debil nie nałożyłem czapki. Bieganie było ostatnią czynnością, którą normalni ludzie robiliby w taki dzień. Chodnik był tak nagrzany, że palił w stopy. Woda gasiła pragnienie zaledwie na 3 minuty. A i tak pomimo tego wszystkiego na starcie stanęło prawie 300 śmiałków. Asicsy udowodniły, że były warte swojej ceny. Racji, że sprzęt nie biega będę zawsze bronił rękami i nogami, ale w przypadku butów zrobię wyjątek. Otóż, może w jednym biegu nie ma znaczenia w jakich butach się pobiegnie, ale po przerzuceniu się na buty z o wiele większą amortyzacją, niż miałem do tamtego czasu znacznie zmniejszyło bóle piszczeli i łydek. Mimo niesprzyjającej pogody poprawiłem nieznacznie (o 5 sekund) życiówkę na tej samej trasie: 46:44

Lipiec 2013 

Tu był Bieg Powstania Warszawskiego. Ucieszyłem się, bo bieg był nocny. Przed biegiem dałbym sobie rękę uciąć, że zrobię życiówkę. I co? I bym k... teraz nie miał ręki. Duchota. 7 tysięcy biegaczy. Żadnej bryzy od Wisły. Dwa podbiegi i tyleż samo zbiegów. Trasa piękna. Mnóstwo kibiców. A może przypadkowych turystów? Nieważne, gapiów mnóstwo. A czas 46.59 W gruncie rzeczy nieznacznie słabszy od tego najlepszego, ale biorąc pod uwagę, że ważyły się losy mojej ręki, to dobrze nie wróżyło...
Nie było poprawy więc postanowiłem coś zrobić z moim bieganiem.

Sierpień 2013

Tym czymś okazał się obóz biegowy w Karkonoszach. Dopiero ten obóz otworzył mi oczy na bieganie, wytknął mnóstwo błędów i nauczył nowych nawyków. Od drugiego do ostatniego dnia obozu cierpiałem na permanentny ból łydek, a mimo to zaciskałem zęby i biegałem. Nie opuściłem żadnego treningu. Biegi górskie dały mi mocno w kość. Pierwszy raz przebiegłem około 30 km (po górach !), a dwa dni później około 34 km (po górach !) i nie umarłem. Crossfit, o którego istnieniu do wtedy nie wiedziałem był czymś, czego żaden dzieciak nie doświadczy przez 100 lat wuefu. Pot wyciekał z każdego centymetra kwadratowego mojego ciała, bolały mięśnie w miejscach, które wydawały mnie się być ich pozbawione, żyły pulsowały, krew toczyła się z prędkością zbliżoną do prędkości światła, a świadomość ulatywała z każdym nowym ćwiczeniem. Ćwiczenia crossfit obnażyły moje słabości i mimo, że są ciężkie, wycieńczające i nieraz bolesne, to nie miałem cienia wątpliwości, że po powrocie do Warszawy będę kontynuował ten trening. 

W sierpniu napisałem pierwszy raz o bieganiu, pierwszy raz skończyłem 29 lat i pierwszy raz pobiegłem 25 kilometrów w zawodach.

Wrzesień 2013

Wakacyjny obóz biegowy i nowa szkoła biegania szybko przyniosły efekty. W GPW poprawiłem czas na 10 km. Chciałem połamać 45 minut, zrobiłem to z niemałą nawiązką. Na luzie poleciałem 10 km w 43:08. Zachorowałem, a tydzień później, wciąż chory debiutowałem w półmaratonie w Łowiczu. Co prawda nie udało mi się zrobić zamierzonego wyniku. Początkowo biegłem dobrze i w końcówce zgasłem jak świeczka, doczłapałem się do mety ostatkiem sił. W końcu pain is inevitable. Mimo wszystko wynik 1:41:45 uważam za bardzo przyzwoity w debiucie.

Październik 2013

Październik był miesiącem wzlotów i upadków. Poprawiłem życiówkę na 10 km  (42:01), pobiegłem 10 km w zawodach dzień po dniu (z życiówką 42:01 w GPW i w Biegnij Warszawo z czasem 44:04), pięknie poleciałem w przełajowym Półmaratonie Kampinoskim robiąc piękną życiówkę 1:38:05 i zająłem 17 miejsce open, co ze swadą opisuję tutaj. W końcu z wysokiego C zacząłem biegać 5 km (19:58). Wszystkie te sukcesy zostały przypłacone kontuzją, której żniwo wciąż zbieram. 

Listopad 2013

Z powodu kontuzji nie wystartowałem w finałowym biegu w GPW na Kabatach oraz w Biegu Niepodległości. Szkoda, bo forma szła w górę, robiłem dużo treningów szybkościowych i chciałem połamać 42 minuty na 10 km. Cel ten pozostawiam do zrealizowania na wiosnę nowego sezonu. 

Teraz wracam powoli do biegania. Przygotowuję się do maratonu. Za 2 tygodnie chcę pobiec 10 km w zimowym biegu górskim w Falenicy. Na luzie, bo w tej kaletce stan zapalny wciąż jest.  

Za największy sukces w sezonie 2013 uważam to, że od połowy marca do dziś nie porzuciłem biegania. Mimo, że nie zdecydowałem się na pobiegnięcie maratonu w debiutanckim roku, co zresztą uważam za słuszną decyzję, to biegowo mi się nie nudziło. Biegałem w dzień i w nocy, biegałem na krótkie dystanse i długie, w górach i po szosie, w słońcu i w deszczu w imprezach dużych i kameralnych, w domu i na wyjeździe. A mój wymarzony maraton z pewnością kiedyś przebiegnę. I opiszę. Mam też nadzieję, że w nowym sezonie będę się rozwijał nie tylko sportowo ale też korespondencyjnie.  


niedziela, 24 listopada 2013

Trudne powroty

Owszem, miało być podsumowanie sezonu. Już dawno temu miało być. Nie biegałem ponad 3 tygodnie, tyleż samo nie pisałem na blogu. Jakoś tak już jest, że bieganie i pisanie są u mnie paralelne. Nie piszę, gdy nie biegam i nie biegam, gdy nie piszę. 

Przez ponad 3 tygodnie miałem absencję spowodowaną urazem kaletki mięśniowej w stawie biodrowym. Niby nic wielkiego, ale zamiast chodzić się kuleje, a zamiast biegać kuśtyka. A i towarzyszy temu ból, ale to akurat dla biegacza nic szczególnego. 

We wtorek po raz pierwszy wyszedłem potruchtać. Według zaleceń lekarza miałem nie biegać przez co najmniej 3 tygodnie. Odczekałem uczciwie te 3 tygodnie i 1 dzień dla świętego spokoju. Podczas pierwszych kroków czułem się nieswojo. Kuśtykałem, mimo, że nie bolało. A bynajmniej miałem takie wrażenie. Ale chyba jednak coś w tym jest, bo wciąż ludzie mówią mi, że kuleję gdy chodzę. Najwyraźniej pozostał jakiś uraz psychiczny, jakaś obawa, że znów zaboli i instynktownie nagle odrywam prawą nogę od ziemi i przerzucam cały ciężar ciała na lewą. Rzeczywiście wtedy troszkę pobolewało, ale to normalne przy tego typu zapaleniu. Od wtorku przeprowadziłem już 4 treningi, podczas których pokonałem łącznie 20,7 km. Wracam powoli do gry! Gry długiej i wycieńczającej, ale uczciwej i szlachetnej. A finałem tej gry będą wiosenne czterdzieści dwa kilometry i sto dziewięćdziesiąt pięć metrów. 42.195 !

Ale wracam naprawdę powoli. Przez najbliższe 2 tygodnie będę stopniowo zwiększał kilometraż, ale tylko truchtając. Nic intensywnego, tylko ekstensywne treningi. Myślę, że moja noga nie postanie na bieżni co najmniej do połowy grudnia. A może i końca roku. Do tego czasu zamierzam odbudować wytrzymałość, a późnię wplotę do treningów szybkość.

Gdy wszystko się z powrotem ustabilizuje, to będzie wyglądać tak, że w poniedziałek będę robić siłę (crossfit), w środę będę biegać szybko, a w czwartek znów wolno. Wtorek i piątek będą na lenistwo i obżarstwo. W sobotę znów będzie szybko (Parkrun czy inne 10 km) a w niedzielę długo.

O szczegółowych planach startowo-treningowych będzie wkrótce. Tak jak powoli wracam do biegania - tak powoli powrócę i do pisania. I tu i tu nie ma letko...


A na podsumowanie poprzedniego sezonu też jeszcze przyjdzie czas.

piątek, 8 listopada 2013

Kontuzje chodzą po biegaczach

Tym razem o bieganiu będzie niewiele, bo niewiele jest ostatnio biegania w moim życiu. Biegnie głównie czas, odmierzając kolejne dni mojej biegowej bezczynności i dając nadzieję na rychłe wyjście z nabytego urazu. Czas jest w tej chwili moim jedynym sprzymierzeńcem. Podobno on leczy rany, tym razem ma je leczyć dosłownie. Na recepcie od ortopedy jest napisany tylko jeden medykament: Czas. Mam zażywać czas. Najlepiej przyjmować 24h/dobę przez co najmniej 3 tygodnie. Żadnych ćwiczeń, żadnego biegania, żadnego forsowania, nawet masaże niewskazane, jedynie mam przyjmować czas w jak największej dawce. I tak robię, już prawie dwa tygodnie. Niby pomaga, bo ból ustępuje. A może to tylko efekt placebo?

A jeszcze nie tak dawno nawet przez myśl mi nie przechodziło, że mógłbym doznać jakiejś kontuzji. Z góry założyłem, że mnie to dotyczyć nie będzie. Przecież nie jestem wyczynowcem! Nie trenuję codziennie, nie robię Zeus wie jakich kilometraży.  Mimo to, zawsze w głowie miałem świadomość podziału biegaczy na tych, którzy mają kontuzję i tych, którzy będą ją mieli. I nie przypuszczałem że tak szybko wpadnę do kategorii tych pierwszych. Stało się jednak inaczej.

Są jednak szczęścia w tym nieszczęściu. Primo, stało się to w samej końcówce sezonu, gdy i tak planowałem około 2-3 tygodniowy odpoczynek od biegania. W związku z tym z kalendarza biegów wypadły mi tylko 2 biegi - ostatnia runda cyklu Grand Prix Warszawy na Kabatach i Bieg Niepodległości.  A secundo, ta kontuzja nie jest ani groźna ani nazbyt bolesna /knock on wood/.

Próbuję teraz dojść do miejsca, w którym popełniłem błąd, by uchronić się na przyszłość przed podobnymi historiami. Chyba chciałem zbyt bardzo. Zbyt szybko. Zbyt dużo. I organizm się zbuntował. Niektóre partie mięśni nie były wystarczająco wzmocnione na bieganie, jakiego chciałem. Tuż po półmaratonie zamiast odpocząć, ja zintensyfikowałem treningi na bieżni, biegałem więcej i szybciej niż wcześniej, być może zbyt intensywnie ćwiczyłem siłowo (cel był słuszny: sezamki :] ). Potem przyszedł ból, nie nagle - stopniowo. Wizyta u jednego ortopedy, USG, kolejny ortopeda i przerwa.

A jeżeli chodzi o to, co mi dokładnie jest, to na podstawie badania USG stawu biodrowego prawego w okolicy nadkrętarzowej stwierdzono wysięk w kaletce krętarza większego o gr. 1,2 mm tak jak w ostrym zapaleniu. Przyczep bliższy mięśnia pośladkowego wielkiego z cechami zapalenia potwierdzonego w badaniu elastograficznym. W skrócie i z polskiego na nasze oznacza to uraz mięśnia pośladkowego. Uraz powodujący początkowo kulenie i ból, teraz jedynie niewielki ból i iluzoryczne kulenie - gdy sobie przypomnę o tym niewielkim bólu to kuleję, gdy o tym nie myślę, to idę jak człowiek. Nie wiem jak temu zapobiec... Pozostałe partie mięśni w okolicach stawu biodrowego szczęśliwie nie są uszkodzone. Ortopeda zalecił odpoczynek, czyli odstąpienie od biegania na co najmniej 3 tygodnie i nie podejmowanie intensywnych ćwiczeń siłowych przez co najmniej 6 tygodni. Do biegania powrót spokojny, bez intensywnych, długich treningów. Na początek jedynie lekkie wybiegania. 

Za sprawą kontuzji miałem dużo czasu na myślenie i czytanie. Od tego myślenia ostatecznie wymyśliłem gdzie pobiegnę mój pierwszy maraton na wiosnę. W zasadzie od dawna wiedziałem, że chcę zadebiutować w Orlen Maratonie w Warszawie, ale ciągle coś wymyślałem. A to Barcelona... A to Kraków... A to Dębno. Tylko ani Barcelona, ani Kraków ani Dębno nie są w Warszawie, a ja swój pierwszy maraton chcę przecież pobiec właśnie tu. A sprawdzian sił zrobię w poprzedzającym go o 2 tygodnie 9. Półmaratonie Warszawskim. Pod te imprezy będę budował formę. 

Żeby nie nabawić się ponownie zapalenia mięśnia czy innych urazów, w swoich treningach będę się starał:
  • wzmocnić mięśnie pośladkowe ale też mięśnie brzucha i ramion, bo te są bardzo słabe i dają o sobie znać w długodystansowym biegu.
  • rozciągać się po treningu nie tylko na zaliczenie, ale konkretnie - stosować dłuższe i częstsze rozciągania każdych wykorzystywanych intensywnie partii mięśni.
  • przeprowadzać treningi mniej intensywne, a bardziej rozsądne. 
No ale do czasu, gdy powrócę do biegania muszę jeszcze opracować jakiś racjonalny plan przygotowań do maratonu. Tu też wymyślam dużo. I co dzień to inny plan. I co dzień to coś nowego. Jeszcze 2 tygodnie i będzie wszystko jasne. A jak już wymyślę, to opiszę. Propozycje od bardziej doświadczonych mile widziane. 

sobota, 26 października 2013

5 km debiut

"Biegnąc, staram się myśleć o rzece. I chmurach. Ale w zasadzie nie myślę o niczym. Jedyne, co robię, to biegnę przez własną przytulną, skrojoną na moją miarę pustkę, własną nostalgiczną ciszę. I to jest czymś cudownym. Bez względu na to, co mówią inni." Haruki Murakami

Biegnąc dziś starałem się uchwycić jakąś myśl, którą mógłbym później przywołać i kojarzyć z tym biegiem. Unikatową, która bez wahania wywoła z gąszczu splątanych myśli tę jedną pozwalającą odróżnić mój debiut na 5km od innych biegów. Niestety ten bieg był tak szybki, że nie zdołałem jeszcze o niczym pomyśleć, a już się skończył... 

Pomysł o udziale w Parkrun Warszawa-Praga w Parku Skaryszewskim przyszedł spontanicznie. Nie miałem na tę sobotę żadnych planów startowych, a jedynie treningowe. Więc dlaczego nie połączyć jednego z drugim? Trochę autobusem, trochę biegiem udałem się do pięknego parku, w którym wcześniej byłem tylko raz w życiu. I było warto.

Na starcie stanęła grupka 114 amatorów joggingu. Ja w zasadzie miałem tylko 2 cele na ten bieg. Pierwszy to zadebiutować na dystansie 5 km i się nie skompromitować, czyli cel numer dwa - złamać 20 minut. Dystans 5 km jest bardzo trudny. Tak krótki bieg nie wybacza błędów. Tu zbyt szybki start i opadnięcie z sił kończy się marnym wynikiem, ponieważ nie będzie ani czasu ani dystansu, żeby go nadrobić. Nie byłem do końca przekonany, czy mnie stać na złamanie 20 minut, ale o tym marzyłem. Nie zawsze mierzę międzyczasy, ale wiem, że w moim życiowym biegu na 10 km drugą połowę pobiegłem w 20:40. Oznaczało to, że muszę pobiec o 41 sekund szybciej, niż wtedy finiszową piątkę na Kabatach.

Byłem w Parku Skaryszewskim 30 minut przed biegiem. Szybki rekonesans trasy, pozostawienie zbędnych rzeczy na mecie (obawiałem się przed biegiem, czy będzie gdzie pozostawić kurtkę i wodę, ale okazało się, że można było). Trasa mokra i gdzieniegdzie pokryta liśćmi. Tam i ówdzie nierówny asfalt, ale to nie stanowiło problemu.

I nadejszła wiekopomna chwila startu... Tym razem ustawiłem się blisko początku, w drugiej linii. Gwizdek sędziny i... ruszyłem - zbyt szybko. Po kilkuset metrach musiałem zwolnić i wyrównać tętno. Przede mną było kilku biegaczy. Czołówka zginęła ze wzroku już na pierwszym kilometrze. Po tym, gdy zwolniłem, okazało się, że wciąż biegnę zbyt szybko. Pierwszy kilometr wyszedł w 3:55. Nie dalej niż 2 dni wcześniej na treningu trzaskałem kilometry zaledwie o 4 sekundy szybciej, po czym przez 3,5 minuty wypluwałem płuca z innymi wnętrznościami i straszliwie przy tym charczałem. Wytyczne na dalszą część biegu przyszły instynktownie. W pewnym momencie wskazówka mojego potencjometru poszła tak wysoko, że nie chciała się ruszyć ani krztę dalej, a mięśnie na wskutek fizycznego ciężaru odmówiły współpracy na wyższych obrotach. Dało mi to sygnał, że biec mocniej na dłuższą metę się nie da i przyjąłem prędkość przelotową. Od tego momentu bieg toczył się w trybie jednostajnym, a wszelkie roszady w zajmowanej pozycji działy się już jakby poza mną. Na odcinku od 2 do 4 kilometra wyprzedziło mnie trzech biegaczy, ale to akurat mnie zbyt bardzo nie obchodziło, bo nie przyszedłem tu z nikim rywalizować. Z nikim poza sobą samym. Nie oznacza to, że jestem całkowicie pozbawiony zmysłu rywalizacji z innymi, lecz że rywalizacja z własnym sobą dostarcza mi więcej satysfakcji. Dla mnie liczy się głównie to, czy osiągnę zamierzony cel, a miejsce w rankingu jest już drugo- lub dalszo-rzędną sprawą. Kolejną kwestią jest to, że nie mam wpływu na to jak szybko biegną moi konkurenci, więc rywalizacja z nimi jest pozbawiona większego sensu. Wolę skupić się na tym, na co mnie stać i być dumnym, jeżeli uda się przeskoczyć poprzeczkę o centymetr wyżej, niż wynosi pułap, na którym ją wstępnie zawiesiłem. Tak więc od drugiego kilometra do ostatniej, około 200 metrowej prostej biegłem całkowicie skupiony na tym, żeby nazbyt nie osłabić tempa. Ale w porównaniu z pierwszym kilometrem, tempo było nieco wolniejsze, około 4:03-4:05 min/km. Na ostatniej około 250-metrowej prostej nogi jakby się odblokowały i ruszyły mocniej. Chciały mieć to już za sobą, bo nigdy wcześniej nie pokonały odcinka 5km w tak krótkim jak dla nich czasie. Nie był to typowy sprint, ale w moim odczuciu godne podziwu zakończenie biegu. Udało mi się jeszcze wyprzedzić dwóch biegaczy, po czym jeden z nich odzyskał swoją pozycję. Na ostatnich metrach z megafonem w ręku do szaleńczego finiszu zachęcała zwarta grupka wolontariuszy-organizatorów biegu. Wpadłem na metę i dostałem  do zeskanowania kod z zajęta pozycją. Miejsce 14 - bardzo dobre. A czas? Czas 19:58 ! Mission completed !

Ale nawet teraz, po kilku godzinach od biegu wciąż nie wiem, jaka jest strategia na dystansie 5 km? Czy po prostu grzać od początku na ile organizm pozwala, czy też dawkować tempo? Powrócę na pewno jeszcze nie raz na Parkrun w Parku Skaryszewskim, by odkrywać stopniowo tajemnice tego krótkiego acz wymagającego wysiłku biegu. Bezsprzecznym jest natomiast fakt, że taki bieg jest doskonałym treningiem dla dłuższych dystansów. Kolejną istotną kwestią jest nieskomplikowana i bardzo dobra organizacja tych biegów, miła atmosfera i przyjemna lokalizacja. A najważniejsze to zerowy koszt finansowy Parkrun'u.

niedziela, 20 października 2013

Półmaraton Kampinoski - relacja

Często po jakichś zawodach mówię, że były to moje najlepsze zawody dotychczas. Być może dzieje się tak, ponieważ ten sezon jest moim pierwszym sezonem biegowym. Nie zmienia to jednak faktu, że wczorajszy Półmaraton Kampinoski był najlepszymi zawodami w moim wykonaniu. Zadziałało wszystko, nie mam się do czego przyczepić. W zasadzie nie przychodzi mi do głowy nic, co poszłoby nie tak, nic co mógłbym był poprawić. Wczoraj miałem taką formę na ile pobiegłem i na tyle mnie było stać.

Zacznę tym razem od końca. Zająłem 17 miejsce na 264 klasyfikowanych zawodników. Dotychczas zajmowane miejsce nie było dla mnie istotne, ale nie było też nigdy tak dobre, stąd przyjąłem je z olbrzymim zaskoczeniem. To prawda - obsada zawodów nie była mocna, co przyczyniło się do zajęcia tak wysokiej lokaty. Uzyskałem też rewelacyjny, według mnie, czas netto 1.38.05. Kiedy w poprzednim poście pisałem, że liczę na złamanie 1.40 nie sądziłem, że biegi terenowe są zupełnie innymi niż uliczne. Jeżeli wtedy wiedziałbym z czym się je tego typu biegi, napisałbym, że liczę na 1.45... Asekuracyjnie. 
 
Kontynuując rozpoczęty w poprzednim poście wątek strategii na ten bieg, to do momentu startu wciąż było ich kilka. Początkowo myślałem sobie, że to tylko 2 dychy plus jakiś marny kilometr i coś tam z metrami, więc Piotrek robimy tak: biegniesz pierwsze 10 kilometrów tak jak by następnych miało nie być, a następne 10 tak jak by pierwszych nie było... a ten ostatni kilometr finiszujesz w tempie najlepiej poniżej 4 min/km... Nakręcisz życiówkę, do której nie zbliżysz się przez najbliższy rok. Ale ale - jeżeli nie poprawiałbym wyników, bieganie miałoby mniej smaku - ta strategia odpadła w przedbiegach. Inna, bardziej rozsądna i przyziemna strategia była z założenia biegiem w narastającym tempie - pierwsze 10 km w 48 minut, następne 10 km w 47 minut i zostaje 5 minut na resztę dystansu w tempie takim, by doczłapać w zakładanym czasie końcowym 1h 40.... Warunki pogodowe i terenowe szybko zweryfikowały moje plany. Po dotarciu na miejsce startu obydwie strategie poszły natychmiast w niepamięć i powstała nowa - biegnij tak jak warunki na to pozwalają. To też powiedziałem Renacie przed startem - to nie dzień i nie trasa na bicie życiówek. Szybko się przekonałem, że się pomyliłem. 

Organizacja biegu była rewelacyjna. Owszem, były problemy z zaparkowaniem, ale umówmy się - chyba nikt nie będzie wycinał drzew Puszczy Kampinoskiej, by kilkoro biegaczy mogło bezpiecznie zaparkować swoje autka. Porzuciłem samochód gdzieś w krzakach, było już tam kilka innych samochodów, nie zagracał drogi, a i nic mu się nie stało. Dzięki temu miałem nieco bliżej do miejsca startu niż z parkingu. Na miejscu odbiór pakietów jak i czipów szły bardzo sprawnie, był też namiot służący jako przebieralnia, oraz uwaga - 4 toi toie ! Niemal na wyłączność dla dziewczyn, faceci w końcu mieli dla siebie niemal całą puszczę :) A że biegaczek nie było dużo, to i kolejki się nie tworzyły. Bez porównania z Biegnij Warszawo!

Przed startem kombinowałem ze strojem, co by nie przedobrzyć ani w jedną ani w drugą stronę, w końcu nie biegałem jeszcze w taką pogodę (około 0 stopni, mgła). Podpatrywałem jak inni byli poubierani, ale tu trendy mody biegowej były różne. Część uczestników była ubrana jak na Ice Marathon przez jezioro Bajkał, a byli też tacy którzy ubrali się jak na miting lekkoatletyczny w Barcelonie. Ja postanowiłem to wypośrodkować - u dołu krótkie gacie, u góry bluzka termoaktywna z długim rękawem (cienka), na to koszulka dla koloru, rękawiczki i czapka z daszkiem. A co ! Z butami też kombinowałem, ale ostatecznie nie postawiłem na trailówki lecz na treningowe Asicsy Cumulusy. Terenówki mam zbyt krótko i jeszcze się z nimi za dobrze nie znamy, za to w Asicsach biega się dobrze po każdej nawierzchni. A dla dodania energii strzeliłem sobie PowerBombę od PowerGym. Wszystko okazało się strzałem w dziesiątkę.
Płyny na bieg. Od lewej: woda, elektrolity, energy drink domowej roboty (miód, cytryna, sól), PowerBomba
Rozgrzewka przed biegiem była krótka. Lekka przebieżka, trochę rozciągania. Wystartowaliśmy punktualnie o 9.30, pół godziny po maratończykach. Początek trasy to około 700-800 m szerokiej piaszczystej drogi z nieco twardszym poboczem, więc wszyscy biegli poboczem. Wszyscy prócz Piotrka oczywiście, bo ten znów stanął na starcie jak oferma i musiał wyprzedzać by biec swoim tempem. Na szczęście przed zwężeniem udało się przyjąć strategiczną pozycję. Dziwiło mnie trochę, że było to blisko ścisłej czołówki, a i lidera na tym etapie jeszcze widziałem. Do mniej więcej 4 kilometra biegło się ścieżką gęsiego. Od czasu do czasu przy odrobinie szczęścia można było się zdecydować na jakiś manewr mający na celu przesunięcie się o pozycję czy dwie do przodu. Co też sporadycznie wykonywałem. Czasem chciałem też się pogapić, to na lewo to na prawo - bo sceneria puszczy jesienią urocza, ale po dwóch razach, kiedy to ręce niezgrabnymi wymachami znacznie wyprzedzały nogi a pozycja ciała z pionowej bardzo szybko zbliżała się do horyzontalnej i musiałem ratować się przed upadkiem, zrezygnowałem. Ta część trasy wymagała dobrej stabilizacji i koordynacji ruchowej. Dużo liści, dołków, dużo korzeni, czasem gałąź, a ścieżka kręta. Gdzieniegdzie błoto, a tudzież kałuża. Po 5 kilometrze trasa była w większości piaszczysta. Wielu biegaczy sprytnie wyszukiwało przydrożnych ścieżek, żeby tego piachu uniknąć. Ja nie zbaczałem z trasy i zmagałem się z piachem. Dzięki temu wciąż przesuwałem się do przodu. Przed pierwszym punktem z wodą, na mniej więcej 9 km wciągnąłem żel Agisco, a na punkcie zatrzymałem się i wypiłem 2 kubki wody - ostatecznie własnej nie brałem na bieg. Żel i woda uskrzydliły mnie. Przy Palmirach był kawałek asfaltu, a dalej bieg po wydmach - z mapy wynika że była to Ćwikowa Góra. Rewelacyjne podbiegi i zbiegi, w ogóle nie zwalniałem. Na podbiegu i zbiegu wyprzedziłem dwóch biegaczy, którzy na krótko wskoczyli przede mnie na punkcie z wodą. Gdy ta część trasy się skończyła, nagle jakiś gość zaczął biec w moim kierunku, myślałem przez chwilę że się pogubiłem. Na numerze miał napis KUŚMIERZ, wnet uświadomiłem sobie, że to już agrafka, a Kuśmierz jest liderem. Liczyłem ilu ich biegnie w moim kierunku, by uświadomić sobie, na której pozycji jestem. Do agrafki minęło mnie w przeciwnym kierunku 20 zawodników, jestem zatem 21 ! Nie mogłem uwierzyć. Agrafka była na 11 kilometrze więc do mety pozostało około 10. Nogi szły jak natchnione, ani na moment nie zwalniały. 
Miły podbieg na Ćwikową Górę. Z tego zdjęcia wiem, że biegacz w pomarańczowej kurtce był tuż za mną już na 9 km...
Na 14 kilometrze był kolejny punkt z wodą  - znów się zatrzymałem, zjadłem żel i wypiłem kubek wody. Na tym punkcie było też coś do jedzenia, ale z całego podekscytowania zajmowanym miejscem nawet nie zwróciłem na to uwagi. Tuż za punktem z wodą wyprzedziłem zawodnika przede mną, przesuwając się na 20 lokatę. W okolicach zapewne 15 kilometra nagle dogonił mnie jakiś zawodnik w pomarańczowej kurtce, ale nie chciałem dać się przegonić. Dopiero dziś widząc zdjęcie z wydmy dostrzegłem, że ten zawodnik biegł za mną od co najmniej 9 kilometra, a być może i od początku, ale ja nie mam w zwyczaju oglądać się za siebie. Biegliśmy tak z nim ramię w ramię, co dodawało motywacji. W pewnym momencie zapytałem go, czy minęliśmy już 15 km bo nie zauważyłem tabliczki. On na to, że już dawno, że tabliczka była przechylona i że do mety zostało już tylko jakieś 3-4 kilosy... Ta dobra wiadomość zupełnie inaczej nastawiła mnie do końcówki tego biegu. W Łowiczu na tym etapie już nie miałem paliwa, tu czułem się wyśmienicie. Nagle poczułem, że mogę przyspieszyć i tak zrobiłem. Przestałem widzieć biegacza w pomarańczowej kurtce, ale ciągle czułem jego oddech na plecach. Nie odstawał, był cały czas 2-3 metry za mną. Te chwile w biegu są cudowne - kiedy łapiesz wiatr w żagle i gnasz niesiony pokładami siły wydobytej nie wiadomo skąd. Nie myślisz w tym czasie na jak długo starczy tego paliwa, nie myślisz o kryzysie, wypruciu, bo to uczucie niesienia przez nogi w nieznane jest niezastąpione. W zasięgu naszego wzroku było kilku zawodników. Ciągle się do nich zbliżaliśmy i wyprzedzaliśmy, przesunąłem się na 19 pozycję, a później jeszcze na 18. Wypatrywałem tabliczki 2 km do końca, by móc jeszcze przyspieszyć, wiedziałem, że na plecach wiozę około 3-4 biegaczy, którzy będą chcieli zaatakować moją pozycję na ostatnim kilometrze. Gdy minęliśmy tabliczkę oznaczającą 2 km do końca, w zasięgu wzroku miałem 2 zawodników - około 50 m i 100 m przede mną. Przyspieszyłem i zmniejszyłem tę przewagę. Grupa wciąż siedziała mi na ogonie, a po minięciu tabliczki 1 km do końca realna szansa na poprawę lokaty była coraz bardziej realna. Bardzo mocno przyspieszyłem zostawiając grupę pościgową za mną. Na około 700 m do mety i gdy meta była już w zasięgu wzroku przesunąłem się na 17 lokatę i nie zwalniałem. 
 
Ostatnia prosta do mety - chwilę wcześniej byłem 18. na zdjęciu już 17. (fot. Joanna Kamer)

Tuż przed metą postraszyłem jeszcze zawodnika przede mną, ale nie pozwolił się przegonić. Ostatni kilometr przebiegłem w czasie poniżej 4 min, a zawodnika w pomarańczowej kurtce, z numerem jak się później okazało 318, odstawiłem na 37 sekund jedynie na ostatnim kilometrze. Na mecie podszedł do mnie, powiedział "Dobrze ciągnąłeś przez cały bieg ale ostatni kilometr miałeś zabójczy i nie wytrzymałem, ale 1.40 połamałem co było moim celem, dzięki". Było to bardzo budujące, uświadomiłem sobie, że byłem dla niego pacemakerem. W pewnym momencie on był też nim dla mnie, bo nie chciałem dać się przegonić. 
 
Meta - to właśnie tego zawodnika przede mną postraszyłem, a reszcie uciekłem.
To jest niesamowite uczucie, kiedy krańcowa użyteczność z konsumpcji każdego kolejnego kilometra rośnie, a przy 21 kilometrze osiąga wartość maksymalną, pomyślałem analizując na spokojnie ten bieg. Jeżeli takie są zależności, to chce się konsumować tych kilometrów więcej i więcej. Coraz bardziej dorastam do decyzji pobiegnięcia maratonu na wiosnę. Teraz do decyzji pozostaje tylko kwestia którego maratonu?

Wracając do Kampinosu, to na koniec prócz medalu był posiłek regeneracyjny i napój na ciepło, których konsumentem się stałem, a jakże. Taka organizacja zawodów sprawia, że za rok będę chciał w nich uczestniczyć ponownie. Coraz bardziej przekonuję się do takich małych, kameralnych biegów, w których biegacz nie jest tylko kolejnym numerem startowym uiszczającym opłatę, a coś wnosi do tego wydarzenia. Ponadto, czego nie wspominałem wcześniej, niesamowite wrażenie zrobili na mnie biegacze z psami - na maratonie był zawodnik z dwoma psami rasy Husky, na połówce też był biegacz z psem, a dobiegł na metę zaledwie kilka minut po mnie. Pies maratończyk ! Otrzymał oczywiście zasłużony okolicznościowy medal.
Byli też ludzie uprawiający nordic walking. Puszcza jesienią wciąga. A bieganie po puszczy bardzo.

  





środa, 16 października 2013

Półmaraton kampinoski tuż tuż

Kiedy jakiś czas temu robiłem research (takie modne ostatnio polskie słowo) w internecie na temat dostępnych zawodów do 21 kilometrów w okolicach Warszawy, nie wiadomo dlaczego wyskakiwał mi półmaraton karkonoski. Zastanawiałem się wtedy co za kretyn dodał takie zawody w powiązaniu z Warszawą i omijałem, szukałem dalej. Kiedy w kolejnej i znów kolejnej wyszukiwarce wyskakiwał mi ten nieszczęsny półmaraton karkonoski, postanowiłem kliknąć i zobaczyć chociaż trasę - w końcu w wakacje biegałem w Karkonoszach to jakieś tam pojęcie mam. Jakież było moje zdziwienie gdy półmaraton karkonoski okazał się o wiele bardziej płaskim, za to wciąż terenowym półmaratonem KAMPINOSKIM. Puszczę Kampinoską od Karkonoszy dzieli niemała odległość, a ja nieomal przez, nomen omen, znów własną głupotę nie zapisałbym się na ciekawie zapowiadające się zawody. Od wtedy czytam całe wyrazy, a nie tylko pierwsze i ostatnie sylaby...

Zatem nadchodzi czas na rewanż za Łowicz. Mój pierwszy półmaraton w Łowiczu nauczył mnie pokory do tego dystansu. O ile 10 kilometrów zacząłem biegać pół roku temu, można by powiedzieć, z marszu, o ile teraz dychy biegam wte i wewte dzień po dniu w 42-44 minuty, to niestety moje pierwsze 21,0975 km dało mi porządnie popalić. Zacząłem zbyt szybko, później nie starczyło sił, ledwo dobrnąłem do mety, a na koniec wszystko odchorowałem. Przez 15 km biegłem na 1.37... koniec końców dobiegłem w prawie 1.42... Stąd teraz cel nie jest zbyt wygórowany. Chcę zrzucić tę minutę i czterdzieści pięć sekund z dotychczasowego wyniku. Chcę początku jeden trzydzieści dziewięć i coś tam coś tam. Jak się uda z tego jeszcze coś uszczknąć, to będzie to tylko moją wartością dodaną. 

Tym razem okoliczności będą zgoła inne. Wtedy byłem w trakcie choroby - tylko oszukiwałem siebie i innych, że tak nie było, teraz jestem zdrowy. Przez infekcję wtedy nie biegałem przez ponad tydzień przed zawodami, teraz trenuję do końca (do jutra). Nie boli kolano, łydka czy inna pachwina (knock on wood!). Tamten, w końcu, był pierwszym półmaratonem, podczas którego popełniłem mnóstwo błędów, z których teraz wyciągnąłem wnioski.

Dziś udało mi się zrealizować przedostatni trening. Przebiegłem 10,2 km w docelowym tempie czyli w 4.40 min/km. Jutro zamierzam jeszcze zrobić ostatnią jednostkę treningową - mały rozruch około 5 kilometrów zakończonych 5 przebieżkami 100/100. I później już tylko gromadzenie glikogenu i oszczędzanie go na kanapie przed telewizorem :) Łącznie w ciągu ostatnich 2 tygodni przebiegłem odpowiednio 43 i 42 km, w których między innymi były 2 szybkie dychy w zawodach i 1 trening interwałowy. W zasadzie nie robiłem wybiegań dłuższych niż 16 km tym razem - przez zawody, które wypadały w weekend - mam jednak nadzieję, że przez to nie polegnę. No i last but not least przestałem opuszczać treningi siłowe, które dają mi w kość, ale swoje robią.
Schemat trasy półmaratonu kampinoskiego (źródło: www.maratonkampinoski.pl)
Pakiet startowy już odebrałem, więc odwrotu nie ma. Żele, strój i pas startowy już przygotowane. Wciąż waham się czy zabrać wodę z elektrolitami na trasę. Co prawda są tam 2 punkty z wodą, w tym 1 żywieniowy, ale ja wciąż nie umiem z tego plastikowego ustrojstwa pić i tylko rozlewam wodę na całego siebie jak małe dziecko.

Pozostaje do dopracowania strategia, z tym jest największy problem. Bo jest ich kilka. W zasadzie dopiero w sobotę stojąc na starcie okaże się, jak pobiegnę. Układam ten bieg w myślach ciągle od nowa i od nowa. Niekiedy budzę się o drugiej, trzeciej w nocy i nie mogę zasnąć. Wstaję z łóżka, idę do kuchni, nalewam szklankę wody. Stoję i gapię się w okno na zamglone ulice i światła samochodów. Gdybym mógł przestać myśleć o bieganiu, byłoby łatwiej. Ale gdybym przestał myśleć o bieganiu, o czym bym myślał?





czwartek, 10 października 2013

Haruki znów bez Nobla

A być może po prostu nagroda Nobla jest zbyt mało prestiżowa jak na talent pisarski Murakamiego? Inny Azjata, Chińczyk Mo Yan, został uhonorowany tą nagrodą rok temu - czy w związku z tym - pomimo najwyższych szans u bukmacherów, Japończyk miał nikłe szanse ze strony Szwedzkiej Akademii? Czy najzwyczajniej w świecie w tym roku przyszła kolej na inny kontynent? Bo ze światową sławą i uznaniem japońskiego nowelisty nie można polemizować.

Haruki pisze o rzeczach zwykłych w sposób niezwykły, a przy tym bardzo przystępny przeciętnemu czytelnikowi. Jego proza może być postrzegana jako dziwna, niezrozumiała ponieważ często nadaje postaciom i przedmiotom surrealistyczny charakter. Bohater jego nowel to często postać wyalienowana, przemierzająca samotnie rzeczywistość psychodelicznej Japonii i próbująca odnaleźć sens istnienia i sposób życia. Aspekt samotności biegacza długodystansowca można odnaleźć w każdej z jego powieści.

Nie wspominam tu o Harukim bez powodu. Haruki jest maratończykiem. W wywiadzie dla RunnersWorld przyznaje, że co najmniej raz w roku stara się przebiec maraton, a trenuje 6 razy w tygodniu przebiegając średnio 60 km/tydzień. Ma też zaliczony ultramaraton - bieg na 100 kilometrów dookoła jeziora Saroma na Hokkaido (11h 42 min) oraz triatlon. Jako pisarz-maratończyk stał się inspiracją dla wielu biegaczy, w tym dla mnie. Łączy bieganie z pisaniem. Tak powstała jego bardzo poczytna, nie tylko wśród biegaczy, książka "O czym mówię kiedy mówię o bieganiu".  Tak jak nie namawiam, nie zachęcam do biegania i nie propaguję tego sportu, tak zachęcam do zagłębienia się w lekturę tej fenomenalnej książki. By lepiej zrozumieć, co Japończyk chce książką o bieganiu przekazać, warto najpierw przeczytać jego 2-3 inne tytuły.

Lubię książkę o bieganiu Harukiego ze względu na jego filozofię biegania w niej zawartą. Tak samo dla mnie, jak i dla niego istotą biegania nie jest wygrywanie, a osiąganie zamierzonych celów. Stąd nieustanne ćwiczenie i trenowanie stanowią element pracy nad sobą i nad ciągłym podnoszeniem sobie poprzeczki. Murakami nie namawia ludzi do biegania, twierdzi, że każdy jest inny i powinien znaleźć formę aktywności odpowiednią sobie. Trzy cele biegów długodystansowych to dla Murakamiego - jak i dla mnie - meta (symbol wytrwałości i zwycięstwo nad własnymi słabościami), bieg i związana z tym radość.

Rzadko się zdarza, by czytając jakiegoś autora, cytaty lub całe fragmenty zapadały mi w pamięć. W przypadku Murakamiego takich fragmentów jest mnóstwo. Książkę "O czym mówię kiedy mówię o bieganiu" potrafię otworzyć na przypadkowej stronie, dać się zaczytać i odnajdywać zachwyt w każdym z czytanych zdań na nowo. Nie biegnąc, myślę o bieganiu. Poniżej kilka fragmentów, mające według mnie charakter "złotych myśli". Być może wyrwane z kontekstu nie będą brzmiały tak jak w książce, ale mimo to można w każdym z nich rozpoznać klasę autora:

"Należę do ludzi, którzy lubią być sami. Podkreślę to jeszcze raz: jestem osobą, która nie cierpi z powodu samotności. (…) Mam taką skłonność od najwcześniejszych lat, kiedy – mając wybór – znacznie bardziej wolałem czytać samotnie książki albo słuchać w skupieniu muzyki, niż spotykać się z innymi. Zawsze mam mnóstwo pomysłów na to, co mogę robić sam." [w pełni się z tym utożsamiam]

"Najważniejsze, czego uczymy się w szkole, jest to, że najważniejszego nie można nauczyć się w szkole." [gdybyśmy tylko byli świadomi tego u progu naszej edukacji...]

"Nie sądzę, by ludziom spodobał się mój charakter. Są zapewne tacy – bardzo niewielu, jak przypuszczam – którym mógłbym zaimponować, ale nie wiem, czy ktokolwiek zdołałby polubić mój charakter. Czy jest na świecie choćby jedna osoba, która mogłaby żywić cieplejsze uczucia – albo coś w tym rodzaju – dla kogoś, kto nie jest zdolny do kompromisów i kto, gdy piętrzą się problemy, chowa się samotnie za zamkniętymi drzwiami? Ale czy w ogóle jest możliwe, żeby ktokolwiek polubił zawodowego pisarza? Nie mam pojęcia" [uważam, że to właśnie dzięki takiemu charakterowi ludziom tak imponuje i tak ich zachwyca]

"Odkładanie wszystkiego na później jest jedną z moich specjalności, jest umiejętnością, którą doprowadziłem do perfekcji wraz z wiekiem." [Też już jestem w tym dobry, ale wciąż doprowadzam tę sztukę do perfekcji. Charakter perfekcjonisty niestety bardziej utrudnia niż ułatwia]

"Zawsze źle znosiłem zmuszanie mnie do robienia czegoś, czego nie chciałem robić, zwłaszcza w czasie, gdy nie miałem na to ochoty. Kiedy jednak mogłem zrobić coś, na co miałem ochotę, w dodatku wtedy, kiedy chciałem i tak jak chciałem, poświęcałem temu wszystko." [Indywidualizmu nie da się wyuczyć. Ale można go zrozumieć.]

"Nieważne, ile mam lat, póki żyję, zawsze będę odkrywał w sobie coś nowego. Nieważne, jak długo człowiek przegląda się nagi w lustrze, nigdy nie dojrzy tego, co kryje się w środku.

Jest to tylko namiastka Murakamiego. Na tych kilka fragmentów wpadłem zaledwie w ostatnim tygodniu. Nie są to moje ulubione cytaty. Na te ulubione przyjdzie jeszcze czas i miejsce. Ulubione będę dawkował, starał się wpleść w kolejne, bardziej z bieganiem związane posty. Haruki zaraził mnie pasją nie tylko do biegania - co stale podkreślam - ale również do pisania. I przekazał mi swój sposób myślenia, który jest także moim sposobem, ale nie byłem tego świadomy.



niedziela, 6 października 2013

A imię jego czterdzieści i cztery

Patrz! – ha! – to dziecię uszło – rośnie – to obrońca!
Wskrzesiciel narodu,
Z matki obcej; krew jego dawne bohatery,
A imię jego będzie czterdzieści i cztery.


Nad ludy i nad króle podniesiony;
Na trzech stoi koronach, a sam bez korony;
A życie jego – trud trudów,
A tytuł jego – lud ludów;
Z matki obcej, krew jego dawne bohatery,
A imię jego czterdzieści i cztery.


Bieg Biegnij Warszawo odbył się w cieniu tragedii. Dowiedziałem się o tym dopiero po powrocie do domu. Doniesienia mediów są sprzeczne. Najnowsze informacje donoszą, że biegacz, który zmarł po przekroczeniu linii mety miał 44 lata. Zmarł na wskutek ustania akcji serca. Akcja reanimacji trwała bardzo długo-najpierw 15 minut na miejscu, a następnie 25 minut po przewiezieniu do szpitala. Niestety nie udało się przywrócić akcji serca. Dokładne przyczyny zgonu będą znane dopiero po przeprowadzeniu sekcji zwłok. Media i biegacze spekulują na temat prawdopodobnych przyczyn zgonu.

Początkowo TVN podawał nieprawidłowe informacje na temat tego wydarzenia. Jedną z nich był wiek biegacza, który zmarł. Według wstępnych doniesień TVN miał on mieć około 30 lat. Sprawiło to, że mój telefon się rozdzwonił...

Inną kwestią poruszaną przez media była zdrowotność biegania. W jednym z programów usłyszałem o negatywnych skutkach biegania. Otóż, ja biegam z innych przyczyn niż zdrowotność, ale wpływ biegania na organizm, sylwetkę, spalanie tkanki tłuszczowej i samopoczucie są nieocenione. Obawiam się, że tak jak ostatnio trwała kampania promująca bieganie, tak po wydarzeniach z ostatniego sezonu (bo śmierć w Warszawie to nie odosobniony przypadek) pojawią się różne informacje mające na celu odwrócenie tego trendu. Dziś stojąc na starcie i przysłuchując się rozmowom innych 'biegaczy' miałem wrażenie, że wielu z nich to zaledwie 'niedzielni' sympatycy tego sportu. Wielu z nich inwestuje w drogie gadżety, by raz do roku pobiec w jednolitej koszulce z niosącym adrenalinę tłumem i pochwalić się tym przed szerokim gronem znajomych w szkole, w pracy czy na innym fejsie. Często ludzie tacy nie mają pojęcia co to trening biegacza, czym są tempówki, czym interwały, podbiegi, czym wybiegania, a czym trening uzupełniający. Myślą, że jak pobiegną raz czy dwa w tygodniu po 15 czy nawet 20 minut to uda im się zrzucić ten nadbagaż 10 i więcej kilogramów. Dało się to także zaobserwować w trakcie biegu. Miałem tę niekorzyść, by znów stanąć źle i przedzierać się przez około 5 minut do linii startu. Zaobserwowałem, że dla wielu ważniejsze było by uruchomić Endomondo w super drogim smartfonie niż skupić się na jakości biegu. Inni zastanawiali się czy po drodze jest McDonalds, niż pożywić się żelem czy napojem energetycznym przed biegiem lub w jego trakcie. Część ludzi dopytywała też znajomych, czy po 1 km mogą uznać, że bieg jest odbębniony i mogą zejść z trasy - w końcu koszulki najki i tak już im nikt nie odbierze. O pardon, dotrzyj do mety, a medal otrzymasz, będziesz mógł powiesić w najlepiej widocznym miejscu w swoim domu... by wszyscy znajomi i cała rodzina mogli zachwycać się i podziwiać twój nadludzki sukces. Żałosne.

Nie chcę obwieszczać, że nigdy już nie pobiegnę w Run Warsaw, bo mogę się okazać hipokrytą. Nie stwierdzę też, że z dzisiejszym biegiem będę mieć miłe wspomnienia. Uwielbiam Warszawę. Jestem przyjezdnym, mieszkam tu od zaledwie 10 lat, ale kocham to miasto i nie wyobrażam sobie życia w innym. Udział w takiej imprezie jak Biegnij Warszawo, chociażby z racji nazwy jest dla mnie czymś szczególnym. To nie to samo, co Orlen, Bieg Powstańczy czy Niepodległości. Te też są ważne, ale startując w Run Warsaw miałem szczególne oczekiwania. Niestety się zawiodłem.

Organizacja na starcie wyglądała nawet nie tak najgorzej. Po przybyciu na Łazienkowską szybko znalazłem miejsce gdzie mogę przetrzymać plecak, ale głównie dlatego, że znam Pepsi Arenę - bywam tam na meczach, inaczej zachowałbym się tak jak ta dziewczyna pytająca mnie o drogę do depozytów. Depozyty, no właśnie... Czy organizatorzy nie znają różnicy między depozytami a szatniami? Czy tylko ja jestem tak nienormalny i mam wrażenie, że to nie to samo? Na szczęście zdrowy rozsądek i wrażenie wizualne pozwoliły przetrzymać bezpiecznie rzeczy we właściwym miejscu. Uważam, że w przyszłym roku organizator mógłby rozróżnić nazewnictwo.

Ponieważ ze zniecierpliwieniem z reguły czekam na start, nie przybyłem na Torwar z dużym zapasem czasu. Byłem tam około wpół do, 30 minut przed startem. Chciałem profilaktycznie zaliczyć tojtojka. Nie dało rady. Kolejka wyglądała na około 30 minut. Zrezygnowałem, wiedziałem że gdy zacznę biec nie będę myślał o potrzebach fizjologicznych, a maksimum swoich myśli skupię na biegu. Tak też było. Pozostał jednam niesmak. Na 15 tys. spodziewanych uczestników zaledwie kilka tojtojek w szeregu, to zdecydowanie za mało. 

Nie załatwiając potrzeby postanowiłem udać się na miejsce startu. I tu też, niespodziewanie niemal nie sforsowałem barierki. Okazało się, że można wejść na start tylko od końca. Później dowiedziałem się, że od początku również. A tam - wolna amerykanka. Brak stref czasowych. Ludzie z wózkami dziecięcymi wśród innych. Ludzie na wózkach też. Nie było znaczenia, czy człowiek biegnie dychę w 35 minut czy w godzinę piętnaście. Stali bark w bark na starcie... Coś latało nad naszymi głowami, kazano nam machać do tego ustrojstwa. Przemek Babiarz komentował i odliczał czas do startu. Długo wyczekiwany start nastąpił.

O biegu w jakimkolwiek tempie mogłem szybko zapomnieć. Ludzie biegali grupkami 2, 3 pięcio- i więcej-osobowymi. Niektóre trzeba było wyprzedzać zyg-zakiem, przez inne przedzierać się na wskroś. Często biegłem krawężnikiem czy też trawiastym pasem oddzielącym ulicę. Większość miała słuchawki w uszach, smartphone w dłoni i wszystko w dupie. Już po pierwszym kilometrze, który udało mi się przebiec w rewelacyjnym czasie 4.40 ludzie przechodzili do marszu. Ale jak przechodzili? Tak jak biegli, po prawej stronie, po lewej, środkiem-nieważne, że setki osób na nie wpadały... Ulica Chełmska-mnóstwo kibiców. Na drugim kilometrze taśma z pomiarem czasu ustawiona tylko na połowie ulicy, bo po co na całej? Nieszczęśliwie biegłem lewą stroną i musiałem ściąć na prawy pas. Później się okazało, że pomiaru czasu z drugiego kilometra i tak nie było. Więc po co ten cały zabieg? Ulica Sobieskiego to znów bieg po krawężniku. Potem skręt w lewo w Spacerową i zaczyna się... górka. Około 1 km niezbyt stromego podbiegu. Na kimś, kto biega dużo i biega w górach taki podbieg nie zrobi żadnego wrażenia. Dla na tych 'niedzielnych' biegaczy zrobiło niemałe. Wind nie było. Trzeba było się wspiąć wszelkimi siłami do tej Puławskiej. Moja ocena tego odcinka trasy znów jest negatywna. Dla biegaczy to buła z masłem, ale chyba organizator liczył się z tym, że wśród tych 12 tysięcy ludzi są tacy, którzy o podbiegach nie słyszeli, lub słyszeli ale nikt nie widział - na zasadzie UFO. Że na ich drodze to się nigdy nie pojawi, a tu taka niespodzianka i do tego kilometrowa. Nieważne, jakoś sobie poradzili, później kilka kilometrów płaskiego. Na mniej więcej piątym kilometrze wodopój. Nie skorzystałem-bo tłum korzystał. Znów biegłem nieco luźniejszą lewą stroną, a gdyby chcieć skorzystać trzeba by było ściąć na prawo. Ja zyg-zaków już miałem dosyć, a z doświadczenia wiem, że po 10 km się nie odwodnię (z doświadczenia też wiem, że po więcej niż 10 km się odwodnię :), ale to inna bajka). Piąty kilometr to ważny międzyczas - dziś 22.58. Nie tak źle, jak na warunki biegu. Gnamy dalej i robi się coraz luźniej, ale jeszcze nie optymalnie. Jeszcze się zdarzają grupki rodzinne, przyjacielskie, które trzeba po prostu obiegać. Dobiegamy do Marszałkowskiej, później w Jerozolimskie, moje nogi nabierają tempa, tak jakby wczorajszego biegu na Kabatach z życiówką w tle wcale nie było. Później rondo z palmą, giełda, plac z trzema krzyżykami, Wiejska i w lewo w Górnośląską przechodzącą w zbieg po Myśliwieckiej. Tam już dużo miejsca, przyjemna górka w dół, na której sobie pozwoliłem. Ale jak sobie pozwoliłem? Mijałem ludzi lewym pasem jak na niemieckim autobahnie. Na koniec około 300-400 metrów płaskiego i ostatni kilometr wyszedł 3.40... 

44

Trzy czterdzieści ! Powtarzam, dziesiąty kilometr wyszedł w trzy czterdzieści. Oczywiście za sprawą tej górki i adrenaliny. W górach nieraz po czymś takim zbiegałem. Ba, nawet uczono mnie jak po takim przybytku zbiegać żeby nie zaliczyć bliskiego spotkania 3go stopnia z glebą, a i żeby ud nie nadwyrężyć hamowaniem... Ale znów Ci niedzielni... Czy dla nich to takie dobre, żeby na 10 kilometrze dać się ponosić? Czy nie lepszy byłby finisz po płaskim, bez nadmiernej zmiany tempa? Już nie chcę spekulować, ale mam swoje zdanie na temat tego zbiegu i zasłabnięć tuż przed metą...

czterdzieści i cztery

Po tej górce i długiej prostej wpadłem na metę z impetem. Czterdzieści minut i cztery sekundy. Organizator zmierzył 44.01. Jak na warunki, to całkiem przyzwoicie. Życiówka przetrwała. Uff :)

W tym roku jeszcze Bieg Niepodległości. Czy w nim wystartuję? Tak. Czy w przyszłym roku wystartuję w Run Warsaw ponownie? Nie będę się zarzekał. Na dziś uważam, że nie, ale zobaczymy. Jest wiele lepszych biegów. Niestety, pomimo, że tak kocham Warszawę nie chcę więcej uczestniczyć w jej święcie biegania. I to nie przez człowieka, który stracił życie, bo to nie jest od nikogo zależne. Ludzie siedzący na kanapie przed telewizorem też umierają. Ja po prostu bardzo szybko przyzwyczaiłem się do innego standardu biegów. Do standardów chociażby Grand Prix Warszawy. I do innych, małych, kameralnych imprez biegowych, w których ludzie widzą sens biegania i sens rywalizacji i sens organizacji. I za to im dziękuję.


 
 

sobota, 5 października 2013

czterdzieści dwa zero sześć

Obawiałem się tego dnia. Nie czekałem na tę sobotę z utęsknieniem. Miałem wiele wątpliwości tyczących się zasadności startu w dzisiejszym Grand Prix Warszawy. Wciąż niedoleczona infekcja to narażanie ciała na co raz to nowe ryzyka powrotu choroby, zamiast zakończenie jej. Po dwóch treningach w górach bolało mnie lewe kolano, prawe kolano jest stłuczone po wygłupach na parkiecie. Przez tydzień byłem na konferencji-wyjeździe służbowym, podczas którego polegałem na hotelowym wyżywieniu, a wieczory kończyły się przy barze i na parkiecie. Sen w tym tygodniu był dobrem deficytowym. Czego mogłem więc oczekiwać od startu w Lesie Kabackim?

Obudziłem się przed ósmą i wcale nie miałem ochoty na bieganie. Zadałem sobie wtedy to samo pytanie, które zadają mi ludzie gdy dowiadują się, że biegam. Pytanie "Piotrek, ale po co ty właściwie tak biegasz?" jest pytaniem irytującym, zirytowało moje myśli. W końcu nie zmuszam się do biegania, nigdy tego nie robię. Bieganie  za to jest zmuszaniem się do jak największego wysiłku, do którego jesteśmy w stanie się zmusić pomimo naszych ograniczeń. Ten nieludzki wysiłek, pot i ból są istotą biegania oraz metaforą życia. Uświadomienie sobie tego po raz kolejny, zmieniło natychmiast moje nastawienie. Reszta przebiegła już rutynowo... Owsianka, napój energetyczny, strój i droga na start.

42.

Las Kabacki przywitał nas pięknymi kolorami jesieni. Dzień był słoneczny, choć nie za ciepły w początkowej jego fazie. Temperatura przed biegiem wynosiła 10 stopni, po biegu 12. Idealny dzień na zawody. W trakcie rozgrzewki uświadomiłem sobie, że lewe kolano już nie boli, prawe również nie dawało znać o sobie. Postanowiłem powalczyć. Tym bardziej, że trasa dziś była sucha, przez co o wiele szybsza niż 3 tygodnie temu.

06.

Ustawiłem się jak zwykle źle. Nie wiem, czy to ja nie doceniam moich możliwości, czy może inni przeceniają swoje? Pierwszy kilometr to jak zwykle walka o miejsce w szeregu, przedzieranie się przez tłum ludzi, szukanie swojego tempa tam, gdzie nie ma na nie miejsca. W zasadzie nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo tym razem, bo nastawiłem się na spokojny start. Pierwsze 2 kilometry przebiegłem w tempie 4.30, następnie zacząłem przyspieszać i pociągnąłem za sobą grupkę ludzi. Dołączyliśmy do innej grupki, z którą trzymałem się do mniej więcej 5 km. Wcześniej, bo między 3 a 4 km była agrafka, dzięki której mogliśmy podziwiać biegnącą w przeciwnym kierunku czołówkę-ścigaczy, atletów, biegowych mocarzy biegających dychę poniżej 40  minut, a niektórzy nawet poniżej 35. Skupiłem się na własnym biegu. Do piątego kilometra dobiegłem z czasem 21.26 Wiedziałem wtedy, że jeżeli drugą połowę pobiegnę nie wolniej, to będzie życiowy wynik. 

42.06.

Nieświadomie przyspieszyłem, ale grupa towarzysząca także. Stale wyprzedzaliśmy jakichś innych biegaczy. W zasadzie od 1 km do końca biegu nikt mnie nie wyprzedził. Gdy ujrzałem tablicę oznaczającą 6 km przycisnąłem jeszcze mocniej. Zupełnie nie wiem z jakich przyczyn, ale poczułem nagły przypływ energii i biegłem niesiony nią co najmniej do siódmego kilometra. Nie kontrolowałem tempa ani czasu. Zdołałem oderwać się od grupy, z którą biegłem od niemal samego początku. Od ósmego kilometra zacząłem finiszować. Stopniowo. Najpierw w myślach-do dziewiątego kilometra, a od dziewiątego także w czynach. Na ostatnim kilometrze wyprzedziłem około 10 osób, w tym dziewczynę, która jak się później okazało stanęła na najniższym stopniu podium w kategorii kobiet. Na ostatniej 200 metrowej prostej wyprzedziłem ostatniego biegacza, pomimo, że już wcześniej sobie go odpuściłem. Po biegu doszedłem do wniosku, że mogłem to pobiec jeszcze mocniej, bo pozostały niespożyte pokłady energii. Mimo wszystko strategia okazała się bardzo dobra. Drugą połowę przebiegłem w 20.40 czyli prawie o minutę szybciej niż pierwszą.

Końcowy rezultat był dla mnie bardzo zadowalający. Czas 42.06* jest nie tylko moją nową życiówką, ale jest czasem o ponad 7 minut lepszym od czasów, jakie uzyskiwałem w kwietniu-na początku mojej 'kariery' biegowej.

Bieg zakończyłem z przytupem, dlatego ten post zakończę bez żadnych górnolotnych przemyśleń. Jutro kolejny start-w 'Biegnij Warszawo'. Organizator przewiduje, że na starcie stanie około 15 tys. ludzi. Więc ja tylko odhaczę ten bieg, nie będę się spinał. Primo, nie lubię takich masówek, a secundo-trzeba dać pożyć nowej życiówce, nie można jej pobić zaraz następnego dnia.

* Organizator na swojej stronie internetowej podaje czas 42.01 i 78 miejsce w kategorii Open. Prawdopodobnie nastąpił jakiś błąd pomiaru czasu, bo czasy innych zawodników zmierzone własnymi stoperami też nieco różniły się na niekorzyść od czasu organizatora.